poniedziałek, 16 maja 2011

BAJKI O YABANCI a magia ksiazki

Najpierw dobre informacje: TUTAJ już można wstępnie zamawiać książkę w przedsprzedaży (uwaga dodatkowa: niech nikt się nie sugeruje lakonicznym opisem książki, myślę że jest ciekawsza niż to pozornie wygląda :))

Ostatni tydzień był... niesamowity. To dlatego tak długo pisałam tą notkę, że zamieszczam ją dopiero dzisiaj. Spędziłam kilka dni w sporym stresie, przeżywając tak zwaną niepewność jutra. Na szczęście wszystko ma się zakończyć pozytywnie, są dobre nadzieje na tak zwane "potem". Nie chcę tutaj wdawać się w szczegóły, ale... chodzi o temat, który nęka większość cudzoziemców mieszkających w Turcji. Dokładniej o idealistyczną wizję, by pracować legalnie, i o trudność w jej zrealizowaniu. Kto nigdy nie pracował w Turcji, może nie do końca zrozumie wagę problemu. Mieszkając w Polsce czy Europie wydaje się przecież banalnie proste: szukamy pracy, w końcu ją znajdujemy, i już.
Tymczasem w Turcji... zacznijmy od tego, że mamy tutaj etykietkę "YABANCI", czyli obcokrajowiec (dosłownie: 'obcy'). Budzimy ciekawość i sensację tam, gdzie się pojawiamy. Poświęcona jest nam oczywiście osobna komórka Policji.
Dlaczego?
Bo nic nie jest takie proste jak się wydaje. Tym bardziej w Turcji.

Obcokrajowiec przebywający w Turcji turystycznie i chcący sobie przedłużyć pobyt, musi poczynić w tym celu pewne zabiegi, zasilając przy okazji budżet Republiki Tureckiej. Nie wystarczy, że kupiliśmy na granicy wizę turystyczną - ona jest tylko na czas określony (przez lata była na 30 dni, od niedawna dla Polaków na 3 miesiące). No i tylko w celu turystycznym.
Aby udowodnić Tureckiej Republice, że nasze marzenie, by przedłużyć pobyt w bajecznej turcji nie jest dowodem niezrównoważenia, musimy udać się do wspomnianego wyżej Wydziału ds. Cudzoziemców i aplikować o tak zwane "oturma izini" czyli pozwolenie na pobyt. Pal licho, jeśli będzie to tylko na jeden czy dwa dodatkowe miesiące! Gorzej, jeśli z mniej lub bardziej romantycznych względów zachce nam się zostać dłużej.
Składamy wtedy wniosek, dołączamy zdjęcia, jedziemy do urzędu podatkowego opłacić nasze pozwolenie za określoną ilość miesięcy (do niedawna były to bajońskie sumy, np. za rok równowartość tysiąca złotych; od kwietnia tego roku kilkakrotnie mniej). Udowadniamy też, że stać nas na pobyt w Turcji - musimy mieć sumę 400 euro miesięcznie po to, by się utrzymać. Policjanci wymagają też dokumentu poświadczającego miejsce zamieszkania (umowa najmu, albo list "miłosny" od boyfrienda że mieszkamy u niego). Jeśli mamy szczęście i troszkę oleju w głowie, a także dobrze poinformowanych znajomych, którzy przechodzili to samo (ten ostatni punkt chyba najważniejszy), cała procedura jest do ogarnięcia bez większego bólu.
Nie damy się tak łatwo odprawić policjantowi, przyjmuje nasz wniosek, i oto w ciągu tygodnia-dwóch mamy w ręce magiczną niebieską książeczkę, tzw. ikamet. To nasz dowód tożsamości (poza paszportem) na terenie Turcji.
Gorzej, jeśli jesteśmy sami, nie znamy języka; często decydujemy się wtedy na opiekę tzw. takibci o którym wspominałam dwie notki wcześniej. Płacimy absurdalne pieniądze za złożenie tych dokumentów wiedzeni za rączkę przez Pana Wszechwładnego (przynajmniej taki nam się wydaje) i zyjemy w przekonaniu, że bez takibci "oturma izni" w ogóle byśmy nie dostali.
Ostatnia opcja jest taka, że uczymy się na własnych błędach. Idziemy z wnioskiem wypełnionym źle. Czekamy w kolejce, dostajemy następny, wypełniamy go prawidłowo, ale teraz brakuje nam zaświadczenia o finansach - mamy papierek z kantoru o wymianie pieniędzy, ale potrzebny jest wyciąg z banku, z naszego tureckiego konta. Nie mamy konta. Walczymy dalej. W końcu dowiadujemy się jak ten przepis obejść. Obchodzimy. Przychodzimy znów - tym razem brakuje umowy wynajmu mieszkania. I tak dalej, i tak dalej, aż w końcu policjant przyjmuje dokumenty. Ufff.

Tyle się już namęczyliśmy i napociliśmy, a przecież mamy dopiero "oturma izini", czyli wizę pobytową prywatną, turystyczną. Nie mamy absolutnie prawa do pracy w Turcji!

Podchodząc do tematu stoicko, stwierdzamy, że taki trening świetnie nas wyszkolił do walki o pozwolenie na pracę. W Turcji sposobów jego zdobycia jest kilka, ba, wydawałoby się mnóstwo, ale każdy gwarantuje nam innego rodzaju emocje.


Opcja pierwsza: Praca legalna w Turcji czyli niemożliwe może być możliwe

Brzmi kusząco (dla maniaków Turcji oczywiście, nie dla normalnych ludzi), ale to droga przez mękę. Najpierw znajdujemy firmę, która chce nas przyjąć na dane stanowisko. Firma i my musimy mieć pewność, że na naszym stanowisku nie zatrudnionoby Turka (wtedy szanse na otrzymanie pozwolenia maleją) - dlatego przydaje się znajomość języka polskiego, możemy wtedy pracować np. w firmach handlowych robiących interesy z Polską; albo mieć inne specjalistyczne umiejętności. Jest wiele zawodów, których absolutnie cudzoziemiec nie może wykonywać (np. pielęgniarka) - zarezerwowane są tylko dla Turków.
Kolejnym krokiem jest przekonanie pracodawcy, że jesteśmy niezastąpieni i że warto nas zatrudnić na stałe, a w związku z tym zająć się wyrabianiem pozwolenia na pracę. O pozwolenie aplikuje konkretny pracodawca i jest ono dawane min. na rok - dlatego prace sezonowe nie mają tutaj szans. Jeśli zmieni się firmę cała zabawa rozpoczyna się od nowa. Pracodawca zajmuje się wysyłaniem sterty dokumentów do Ministerstwa Pracy, my dostarczamy mu kolejną stertę, i czekamy. Czekanie trwa nawet kilka miesięcy i nierzadko kończy się odmową... Oczywiście do czasu uzyskania pozwolenia pracujemy... nielegalnie. To dlatego wielu pracodawców zwodzi swoich "yabanci" i mami obietnicą pozwolenia; czasami świadomie a czasami nie - wielu z nich nie ma pojęcia, ile zabiegów trzeba poczynić. Wielu pracownikow czeka na pozwolenia bez końca, wciąż pracując nielegalnie, aż w końcu się przyzwyczajają.

Opcja druga: Turystyka czyli jestem delegatem

Przerabione przeze mnie latami rozwiązanie, które uważam za idealne, a na pewno idealne w turystyce. Zresztą możliwe tylko w tej branży. W skrócie: pracujemy dla firmy polskiej lub innej zagranicznej (biuro podróży), które nawiązuje oficjalną współpracę z tureckim biurem lokalnym (tzw. incoming). Oba biura wnioskują do Urzędu ds. Cudzoziemców o wystawienie specjalnego pozwolenia dla swojego de facto "delegata", który pensje i wszystkie świadczenia ma zapewnione przez firmę polską.
Na podstawie firmowych dokumentów delegat (pilot, rezydent) dostaje "ikamet" z wpisanym pozwoleniem na pracę na określony czas (kilka miesięcy) dla danej firmy. Bez stresu i bez problemu. Realnie pracujemy w Turcji, ale faktycznie jesteśmy pracownikami polskimi. I włos nam z głowy spaść nie może.

Opcja trzecia: Niezależność, czyli własna firma

Cudzoziemcy mogą zakładać własne firmy-spółki z Turkami (jeśli chcą mieć firmę samodzielnie, warunkiem jest wcześniejszy kilkuletni udowodniony pobyt w Turcji; znów: ikamet). Zakładanie działalności jak i w Polsce to użeranie się z papierkami, choć wszyscy przekonują, że można nawet w jeden dzień, jak i u nas :)
Niezbędne będą przysięgłe tłumaczenia rozmaitych dokumentów, jak paszport czy dyplom ukończenia studiów, poświadczone notarialnie.
Co ciekawe, nawet będąc współwłaścicielem firmy w Turcji, trzeba wyrobić pozwolenie na pracę w Ministerstwie. Na szczęście zasady wydają się być łagodniejsze dla przedsiębiorców - po złożeniu wymaganych dokumentów możemy pracować legalnie spokojnie czekając, aż upragniona wiza pracownicza do nas dotrze, choć pewne źródła utrzymują, że absolutnie nie. Ta rozbieżność wynika z tego, że wedle niektórych właściciel firmy zajmuje się tylko "byciem właścicielem", a to przecież nie praca (takie rozumowanie trafia do wyobraźni, kiedy widzi się niektórych "szefów" Turków). Natomiast kiedy zakasujemy rękawy, wskakujemy za ladę sklepową i sami obsługujemy klientów, nie zważając na nasz szumny status "właściciela" - wykonujemy już pracę, która wymaga pozwolenia.
Temat jak dotąd także i dla mnie jest niejasny ale wyraziście ukazujący arkana tureckiej logiki.

Starając się o pozwolenie możemy być pewni, że pewnego pięknego dnia na pewno nasze miejsce pracy odwiedzi policjant zajmujący się yabanci, po to aby sprawdzić, czy aby na pewno pracujemy, i czy nie zajmujemy się "innego rodzaju" działalnością (jeśli jesteśmy kobietami z Europy Środkowej i Wschodniej). Jeśli policjant przychodzi po złożeniu przez nas dokumentów, nie ma się co obawiać. Wygląda groźnie, ale da się przeżyć.

Jeśli natomiast wybraliśmy opcję czwartą...


Opcja czwarta - praca na czarno

W Turcji na czarno nie pracują tylko yabanci, ale i całe zastępy obywateli tego kraju. Szczególnie tutaj, w turystyce. Wielu z nich nie zawraca sobie głowy formalnościami. Wszystkie ustalenia są "na gębę" czy "mordę" (zależnie od osoby). W związku z tym czymś normalnym jest niewypłacanie pensji lub przynajmniej zwlekanie z jej wypłatą.
Podobny schemat dotyczy nieświadomych niczego cudzoziemców. Praca na czarno często uchodzi nam na sucho, ale trzeba mieć świadomość, że w niektórych przypadkach kończy się gorzej niż niemiło - deportacją. Wszystko zależy od zawodu jaki wykonujemy, rejonu i miasta w jakim się znajdujemy i tego, czy dużo osób nas zna. Najgorzej, jeśli region jest mały, wszyscy nas kojarzą, a co gorsza - interes idzie nam nieźle. Takie przesłanki dramatycznie zwiększają zagrożenie tzw. kablem.
Wróg, konkurent czy zwykły zazdrośnik nasyła na nas Policję ds. Cudzoziemców, która wtedy wcale nie jest miła. Czasami kończy się na ostrzeżeniu, czasami na karze finansowej dla pracodawcy i pracownika, a czasami na natychmiastowej deportacji do kraju z zakazem wjazdu np. na 5 lat.
Nie pomogą wtedy tłumaczenia, że siedzimy tylko w firmie na internecie, że gramy w sapera, albo że pracuje tutaj nasz turecki chłopak/kochanek/i wielka miłość życia. Do takich tłumaczeń policja jest przyzwyczajona: mieszane pary na Riwierze to przecież codzienność.

Notka cała jak widać miała na celu uświadomienie społeczeństwa polskiego. Wcale nie jest tak różowo jak się wydaje młodym entuzjastycznym maniakom pracy w Turcji.
Warto też pamiętać o tym, że w branży turystycznej pałęta się dużo tak zwanych niedobrych ludzi, którzy będą kablować policji tylko dlatego, że praca w miarę nam wychodzi - i tylko dlatego że jesteśmy yabanci. Wiele osób przyjmuje za oczywiste, że jeśli gdzieś pracuje obcokrajowiec, to na pewno nielegalnie - i dlatego można na niego z "czystym sumieniem" donieść policji. Potem dziwią się, że nic się nie stało a niechciany obcokrajowiec jakby nigdy nic przychodzi do pracy :)

Miałam ostatnio przyjemność poznać rozmaitych policjantów (tylko nie myślcie, że stosuję opcję czwartą). W nawiązywaniu kontaktu pomogła mi... "magia książki". Kiedy wydało się, że napisałam ksiązkę o Turcji, policjant zapytał tylko, czy tekst jest już zatwierdzony do druku, czy już nic więcej nie da się tam dopisać.
Kiedy odpowiedziałam, że tak, uspokojony odpowiedział:
- To bardzo dobrze. Przynajmniej już nie napiszesz o nas.

No, to chyba tyle. Pora wreszcie opublikować tą notkę. Wszystkim tureckim pracownikom yabanci, zarówno tym legalnym, jak i nielegalnym, życzę miłej pracy - i dużo szczęścia! :)

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

....a dla wiernych czytelników, i cichych wielbicieli (KOCHAM PANIĄ ;))) !!! jakaś zniżka lub choć Dedications ?????
pozdr.rob.

Anonimowy pisze...

fajny post ten powyżej :p Formalności, odwiedzane urzędy, mocne uzasadnienie - wypisz wymaluj obywatel/ka Turcji stara sie o prace w Polsce... z tym, ze u nas kolejnosc odwrotna- przed pobytem praca! Przy sporadycznie spotykanej przychylnosci urzednikow max na 2 lata, ale glowa do gory - kolejne takie przyjemnosci przebiegaja juz bardziej gladko! :p
Ola

majena pisze...

ciężko tam ,ciężko tu...w sumie to chyba napaleńców nie odstraszych;)ale o tym napewno wiesz;)super notka:)można wiele ciekawostek dowiedzić się:)
pozdrowienia Marlena

fotoala pisze...

No to trzeba miec cierpliwosc w tureckiej krainie...
Swietny post! :)

Anonimowy pisze...

Nastepny zapaleniec sie klania.
Dziekuje z post'a.
Od sierpnia zacznie sie "zabawa" z turecka biurokracja.

Anonimowy pisze...

Hej dzisiaj już środa a nowego wpisu brak!!!!:( uzależniony!