wtorek, 27 października 2009

SIŁA PRZYCIĄGANIA REKLAMY

Pisałam już kiedyś o reklamach tureckich. Jest to temat-rzeka. Wystarczy raz na jakiś czas włączyć w Turcji telewizor i za każdym razem coś nas pozytywnie zaskoczy.
Turcy naprawdę potrafią robić dobre reklamy. Jest to także najlepsza okazja do tego, żeby praktykować umiejętności językowe (jeszcze u mnie za wcześnie na rozumienie całego filmu po turecku, ale reklamę daję radę), a poza tym: wykładnia ichniejszego poczucia humoru. Bo to poczucie humoru, spojrzenie na świat, trochę się jednak różni od naszego.

Mam kilka swoich ulubionych reklam z tego sezonu. Co ciekawsze notuję zwykle, starym zwyczajem, na kawałku kartki, a potem wracam do nich wyszukując w internecie.

Zacznę od fantastycznej "serii rabunkowej", bo to dobry, mocny akcent :)
Firma ubezpieczeniowa Anadolu Sigorta stworzyła oryginalne ironiczne reklamy ze świetną muzyką, których bohaterami są mistrzowie okradania domów i samochodów... tak, to miałam na myśli mówiąc o tureckim poczuciu humoru...
W obydwu spotach złodzieje odpowiadają na pytanie zza kamery: "Ile domów/samochodów jesteś w stanie okraść w czasie trwania filmu?"
Warto zaznaczyć, że w pierwszej reklamie złodziej najpierw pyta: "A ile trwa film?"
A potem już się rozkręca: opowiada malowniczo jak cały proces włamywania się przebiega, no i że żadne drzwi czy alarmy nie są dla niego problemem, by w końcu dojść do liczby kilkunastu (uchwycona oczywiście genialna turecka przesada). W drugiej reklamie proszę zwrócić uwagę na taniec do melodii alarmu obrabianego samochodu... czysta poezja!
A na koniec obydwu spotów życzenia od bohaterów: Miłego seansu.





Same osoby biorące udział w filmikach grają fantastycznie (to zresztą znani aktorzy). Te ruchy, gesty, stroje, styl mówienia - aż chcąc nie chcąc przypomina mi się wielu alanijskich macho - albo jakbyśmy to w Polsce powiedzieli: buraków ;)

A teraz pora na panie, niestety też nie w najlepszym wydaniu i o wiele mniej zabawne. Zamieszczam, bo reklama zrobiła się nie wiedzieć czemu dość popularna. Dwie głupiutkie siostrzyczki Esra i Ceyda w stylu amerykańskich blondynek Paris Hilton i Nicole Rithie mają problem z wyborem zestawu w Burger King. Tu fabuła się kończy :) Niestety, takie dziewczyny (tak ubrane, umalowane, w ten sposób mówiące) można też spotkać w prawdziwej, już nie reklamowej Turcji...



Dla oddechu trochę muzyki. Reklama telewizji Kanal D. Oryginalna, bo muzyczna - a występują rozmaite "twarze" tegoż kanału z gwiazdą telewizji śniadaniowej na końcu (to ta pani w różowej kreacji) - Sedą Sayan.
Miło się słucha.



Niektórzy być może pamiętają mój poprzedni wpis o reklamach (jest dostępny w pionowym pasku po lewej stronie, na samym dole, pod hasłem "reklama"). Pojawiło się tam cudeńko - spot Akbanku, reklama znana nie tylko w Turcji. W tym roku stworzono nową reklamę, "z balonikami", a właściwie tworami, które z baloników można wyczarować (sprawa znana spacerującym po deptakach polskich nadmorskich kurortów, chociażby). Niestety dziwnym trafem reklamy w internecie znaleźć nie mogłam, ale jest kilka ujęć w filmiku przedstawiającym twórcę (pan od 20 lat zajmujący się tylko balonikami...)
Ciekawym proponuję kliknąć tutaj

No a teraz coś najlepszego dla wszystkich fanów Turcji. Dlaczego? Bo będzie o reklamie sieci telefonii komórkowej Turkcell. Tytuł: "Siła przyciągania Turkcella". Ale prawdę mówiąc, średnio to nas obchodzi. Dla nas to bardziej reklama samej Turcji, tym bardziej że widać tam wiele najciekawszych miejsc kraju. No a Turcy, jak to Turcy, jakkolwiek różni by nie byli, wszyscy w dłoni telefony komórkowe dzierżą. Niewątpliwie tak naprawdę jest. Ale, ale. Po prostu sobie obejrzyjmy (ja po raz kolejny, z zawsze takim samym uśmiechem) i posłuchajmy :)

piątek, 23 października 2009

Z POLSKI

Jak zwykle po powrocie do Polski... zimno. Różnica 20 stopni robi swoje.

1. Para z ust i niesamowity przenikający do kości chłód.
2. Nieopodal dworca Centralnego w stolicy 38-milionowego kraju po wyjściu z autobusu trafia się wprost do kałuży, a potem ma się problem ze zniesieniem walizki do przejścia podziemnego: schody, schody, schody (ciekawe co robią osoby na wózkach?!)
3. Bilet PKP Poznań-Warszawa (300 km) kosztuje 107 zł (tyle co bilet autobusowy Alanya-Stambuł, 900 km).
4. ALE - mężczyźni w Polsce są szarmanccy i proponują pomoc z wynoszeniem bagażu z pociągu. Za KAŻDYM razem podczas moich podróży!
5. Kulinarne radości:
- Schabowy+ziemniaki+surówka, czyli idealny obiadowy zestaw (którego genialności Turcy nigdy nie zrozumieją :))
- Chleb razowy, chleb z ziarnem (w Turcji występują nieudane podróbki, przy tym szalenie drogie)
- Pączki, drożdzówki
- Ser żółty
- Ser biały tzw. wiejski
6. W mieście świetnie poubierane, zadbane dziewczyny. Emigracja ewidentnie wyszła naszej ulicznej modzie na dobre. Niestety w sklepach za mało bawełnianej odzieży, a przecież ona milsza ciału niż sztuczności, szczególnie, gdy jest zimno.
7. Słońce? Gdzie jest słońce?
8. Kot, jak to kot. Najpierw się mnie przestraszył, potem dąsał, udając, że nie zna. A teraz nie odchodzi na krok i sypia na moich kolanach.

Opatulona w gruby szlafrok idę na kawę. I ciastko drożdżowe.

wtorek, 20 października 2009

HADI BYE BYE

Zamykamy uroczyście rozdział zatytułowany: Sezon lato 2009. Na dodatek, to już 5.ty sezon, od kiedy piszę bloga o Turcji (wcześniej pod innymi adresami)! Brzmi imponująco, aż mnie samą to przeraża. Tym razem byłam tutaj od początku maja, czyli 6 miesięcy. Pracowałam w tym roku dla innej niż wcześniej firmy; i zmiana barw klubowych wyszła mi na dobre. Był to pierwszy sezon, kiedy zachowałam psychiczną równowagę :) a mimo szaleństwa jakie jest typowe dla pracy rezydenta, udało się pracować jak człowiek. Dzięki turystom, których miałam wyjątkowo mało kłopotliwych i przesympatycznych, ale także dzięki współpracownikom, którzy przywrócili mi wiarę w profesjonalną turystykę w Alanyi :)

Jutro rano będę już w Polsce. Fani, którzy w komentarzach wyrażali zupełnie niezrozumiałą dla mnie chęć spotkania się z autorką tego bloga ;) proszeni są o kontakt indywidualny. Dla ułatwienia uprzedzam, że będę głównie w Poznaniu m.in. podczas targów Tour Salon, oraz "szlajając się" po ukochanych miejscach i spotykając z bliskimi osobami. Co do pogody - jak dla mnie to mógłby spaść śnieg... :)
Czasu będzie mało, dlatego ważne są konkrety...

... 4 listopada wracam do Turcji, na rozpoczęcie kolejnego rozdziału bloga, jakiego jeszcze nie było! :)

niedziela, 18 października 2009

PAT PAT PAT CZYLI GADU GADU PO TURECKU

Wiele razy pisałam, że Turcy uwielbiają rozmawiać. Taki mają styl. Gadają godzinami, o wszystkim i o niczym, opisując te same sprawy wiele razy za każdym razem w nieco inny sposób. Tak, prawdziwym Turkom do szczęścia wystarczy często napełniana szklaneczka çayu i towarzysz rozmowy. Można wtedy po prostu siedzieć, kiwając głową, jako piąte koło u wozu - a oni będą sobie tymczasem płynęli na fali rozmowy aż do wieczora. Piszę oni, bo sprawa ta głównie dotyczy panów. Kiedy u nas w Europie panowie są stereotypowo milkliwi i dość skryci, w Turcji przeciwnie. Rozmowa wydaje się, jest u nich największym skarbem.
Oczywiście panie też potrafią. Ale panie potrafią wszędzie, prawda?

O czym rozmawiają Turcy? No właśnie. I tu dochodzimy do sedna.
Na ogół są to rozmowy o niczym. Coś w stylu: "I on mi wtedy powiedział, że... a ja odpowiedziałem, że... i on na to, że...".
Jechałam autobusem na lotnisko. Na szczęście dla mnie oprócz kierowcy autobusu jechał z nami turecki kolega z biura. Kierowca całą drogę (2 godziny) "nadawał" o innym kierowcy i wspólnym szefie. Z monologu nie wynikało praktycznie nic - było to raczej dość dokładne sprawozdanie ze wspólnej pracy. Mój kolega, aby podtrzymać rozmowę, kiwał tylko głową, dodając co jakiś czas typowe w takich sytuacjach przerywniki typu: "Öyle mı?" (Ach tak?), "Hadi yaaa" (O nie) czy cmokając z oburzeniem.
I tak to często wygląda.
Jakiś czas temu jechałam na dyżury hotelowe. Wsiadłam na początku Alanyi, niedaleko tuneli, a miałam wysiąść po drugiej stronie miasta - w dzielnicy Oba. Dystans przejeżdża się autobusem miejskim w mniej-więcej 30-40 minut. Przez prawie całą drogę siedziała za mną młoda Turczynka, rozmawiając przez telefon. Inaczej ujmując, paplając bez chwili wytchnienia dla słuchacza o jakimś swoim koledze (najwyraźniej niedoszłym chłopaku). Mówiła jak katarynka, robiąc jedynie przerwy dla zaczerpnięcia oddechu. Do tego używała pretensjonalnego akcentu, który jak zauważyłam zaczęto już wyśmiewać w reklamach.
Uwierzcie, albo nie - kiedy wysiadałam w Oba zaczynała mnie już boleć głowa.

Najśmieszniejsze w tureckiej gadatliwości, jest jak widać w powyższych przykładach, niesymetryczność - zawsze jedna strona gada więcej niż druga. Ta druga na ogół zastanawia się po prostu jak rozmowę najszybciej zakończyć - a ponieważ nie wypada bezczelnie przerwać mówiąc "Wybacz, ale mam coś ważnego do załatwienia", robi się dobrą minę do złej gry i po prostu czeka, kiedy autor monologu zrobi dłuższą przerwę. Spacerując z Królem Pomarańczy po mieście śmieję się czasami do siebie, kiedy widzę, że gadatliwy w rozmowach ze mną Król tym razem zostaje przegadany przez swoich znajomych i wysyła mi niepostrzeżenie sygnały, że trzeba się ewakuować. Zresztą odbywa się to nie tylko na żywo - także telefonicznie.

Turecką gadatliwość widać w telewizji. Po zwykłym ligowym meczu: dwugodzinna dyskusja analizująca niemalże każde podanie. Podczas odcinka tureckiego Big Brothera uzasadnianie, dlaczego ktoś ma odejść z domu wielkiego brata - trwa dwadzieścia minut. Teleturniej, gdzie można wygrać duże pieniądze: wypowiada się grający i cała jego rodzina i znajomi, zastanawiając się, czy kontynuować grę, czy zostać przy 500 lirach. Albo turecka wersja Idola; nie udało mi się obejrzeć odcinka do końca, bo za mało było w nim śpiewania, a za dużo gadania. Wypowiadało się całe jury, i to tak długo, że zapominało się ostatnią zaśpiewaną piosenkę. Nie mówiąc już o dyskusjach na tematy społeczne i polityczne - trwają bez końca.

Wracając do tematów rozmów. Poza anegdotami z wojska czy czasów młodości, których słuchanie w wykonaniu dobrych mówców to czasami uczta dla uszu (a tym bardziej świetna lekcja dla adepta języka tureckiego), porusza się także o wiele mniej ciekawe historie.

Czyli przede wszystkim:

- Praca i pieniądze. Kto za ile wynajmuje lokal na firmę, kto sprzedał i kupił, kto zarobił, i kto ile zarobi, a kto był na tyle głupi, stracił. W takich tematach na ogół mówca jest zwycięzcą (liczby wtedy podawane to na ogół gruba przesada, ale my wierzymy, bo przecież rozmówca powtarza "yemin edyiorum!" - przysięgam!)

- Plany - tutaj przywołuję którąś ze starych notek, kiedy pisałam o tureckich nałogach. Fantazjowanie o tym, gdzie się pojedzie, co się będzie robiło, ile się zarobi, i co się wtedy będzie robiło - tak to mniej więcej wygląda w skrócie. W 90% to tylko czcze gadanie, choć brzmi bardzo realistycznie, i dajemy się (oczywiście) ponieść wyobraźni.

- Plotki - niestety najgorszy temat. Turcy (płci obojga) plotkują na potęgę. Wszyscy mówią o wszystkich, oczywiście nigdy oficjalnie. Ciężko się ukryć z czymkowiek. Po paru bolesnych doświadczeniach w tej kwestii znalazłam świetny sposób na nie-bycie bohaterką plotek - niczego nie ukrywam. Kiedy wydarzy się u mnie coś "ciekawego", idę do biurka źródła wielu plotek - i opowiadam, jak na spowiedzi. Święty spokoj gwarantowany.

Plotki żywią się inną turecką cechą - Turcy są niestety szalenie wścibscy. Przepraszam, ciekawscy. O ile jestem w stanie zrozumieć, że moja koleżanka czy kolega z pracy, których dobrze znam, wypytuje mnie o plany na przyszłość, o tyle nie mogę pojąć, że osoba, którą widzę pierwszy raz w życiu, zadaje mi osobiste pytania. Jak dzisiaj: w przerwie meczu Fenerbahçe*, oglądanego w barze, wyszliśmy z Królem na herbatę do znanego mu trochę sklepikarza.
Chłop nawet nie zapytał mnie o imię, od razu uderzył w "yenge" (bratowa). Wybaczmy, to się zdarza. Ale... pięć minut potem pytał już Króla, kiedy się pobierzemy. O to nie pytają nawet moi wieloletni przyjaciele, a co dopiero jakiś obcy sprzedawca torebek! Zaiste, dziwne zwyczaje.
Król, aby nie rozczarować rozmówcy, odpowiedział ze śmiechem:
- No, może za rok. Zobaczymy, gdzie nas poniesie.
Jestem gotowa się założyć, że sklepikarz za chwilę leciał już do kuzyna przekazywać wieści, że Król wreszcie się żeni.

Mistrzami plotek i niewygodnych pytań są kierowcy i zaraz potem hotelarze. A ich niestety w Alanyi i okolicach zdecydowanie ZA DUŻO.
Wielokrotnie jadąc z turystami na wycieczkę czy lotnisko, trafiałam doprawdy pod ostrzał pytań osobistych (tutaj znajomość tureckiego okazuje się przekleństwem, niech cieszą się ci, którzy w takich sytuacjach powtarzają tylko "nie rozumiem").
- Ile masz lat?
- Z jakiego miasta jesteś?
- Ile lat tu pracujesz?
- Gdzie wcześniej pracowałaś?
- Co robi mama i tata?
- Ile masz rodzeństwa?
- Ile zarabiasz?
... wiadomo, że takie pytania oznaczają dla Turków ledwo przygotowanie do pytania kluczowego:
- Jesteś mężatką?
Na które długo nie potrafiłam udzielić nieprawidłowej odpowiedzi (kiedy nie miałam chłopaka, powiedzenie, że go mam, powodowałoby brnięcie w kolejne kłamstwa, a na pewno nie zapewniłoby świętego spokoju). Obecnie z czystym sumieniem mówię:
- Mam chłopaka.

I co? Oczywiście wywiad się nie kończy. Niewzruszony kierowca kontynuuje:
- Turek? Skąd jest?
- Czym się zajmuje?
- Ile się znacie?
- Jak się poznaliście?
- Jak ma na imię?
- Mieszkacie razem?

Kiedyś po serii takich pytań, wzięłam po prostu telefon i zadzwoniłam do Króla, używając jak największej ilości zdrobnień typu: Kochanie, Słoneczko, Mój Drogi.
Kierowca zamilkł, wreszcie - zrozumiał, że nie kłamię.




*)Tak, Fenerbahçe przegrało z Gaziantep 1:2. Była to pierwsza przegrana po fali zwycięstw. I pierwszy mecz Fener, który w tym sezonie oglądałam z Królem Pomarańczy. Niestety sprawdziło się, że kiedy oglądamy mecz wspólnie, Fener nie wygrywa. Przyjęłam na siebie jarzmo odpowiedzialności za ten wynik, i spuszczając ze wstydem głowę, wyszłam za Królem z baru, wraz ze stadem obrażonych na drużynę kibiców (gdyby wiedzieli, że to moja wina!..) Mimo, że mecz się jeszcze nie skończył - oni wyszli - taki tu mają styl. Już dawno zauważyłam, że naród turecki nie lubi być świadkiem porażek. Jakoś nie umieją sobie z nimi psychicznie poradzić. Niech się dzieje, byle byśmy tego nie widzieli.

Parafrazując Obelixa (tego od Asterixa): "Dziwni ci Turcy".

środa, 14 października 2009

ZALANI

No i cóż - mamy uroczysty koniec sezonu. Większość letnich hoteli już zamknięta, a na dodatek dramatycznie zmieniła się pogoda. Jeszcze wczoraj po długiej przerwie odkrywałam uroki wylegiwania się na plaży i stawiałam czoła trudnym problemom wakacyjnym (np. jak zejść z materaca nie wpadając do wody, albo jak znaleźć najlepsze miejsce na piasku).
Wieczorem, kiedy wyprawiłam przyjaciół i turystów na lotnisko i wróciłam do domu, zrobiło się mroczno, ciemno i chmurnie. O 6 rano wraz z nawoływaniami muezzina rozpętała się okrutna burza, która wyrwała mnie ze snu. Błyski, grzmoty - takie jakby niebo rozdzierało się parę metrów nad głową, no i te strugi deszczu. Tak gwałtownych opadów nie widziałam nigdy poza Turcją - zawsze wygląda tak samo na koniec lata. Nad ranem do opadów - kiedy moje mieszkanie dorobiło się podwyższonego standardu w postaci dwóch basenów na dwóch balkonach - do tego wszystkiego doszedł jeszcze grad...
O ile tutaj w Alanyi nic poważnego się nie stało, o tyle w rejonie Antalyi - parku narodowego Olympos - poważna powódź. Tutaj trochę więcej informacji (po angielsku). A tu zdjęcia.

Siedzimy teraz w biurze, bo samotnie w domu jakoś tak smutno i chmurno. W biurze przynajmniej ruch i hałas (nawet dosłownie: nie było prądu i włączył się generator). Ten deszcz za oknem już nie taki straszny.
Surfujemy po internecie (Turcy głównie na Facebooku, ja szukam intensywnie mieszkania - co nawet w obfitującą nieruchomości Alanyę nie jest sprawą prostą).
Podobno taka pogoda ma być do piątku. Na szczęście cały czas jest ciepło - około dwudziestu kilku stopni.

Ponieważ zdjęć z ulewy nie posiadam (bałam się zamoczenia ;)), poniżej przedstawiam coś o wiele ciekawszego. Trąbkę powietrzną na morzu która pojawiła się ponad tydzień temu. Takie zjawiska są tutaj dość częste. Ba, obserwując trąby (bo były wtedy dwie) siedziałam na plaży z mamą. Nie było ani zimno, ani wietrznie. Ot, taka atrakcja.



A za tydzień? Za tydzień będę w zimnej Polsce...!

niedziela, 11 października 2009

PRAWIE WAKACJE

Ostatnio jest tu prawie jak w Polsce. Wiadomo, że co jak co, ale w Alanyi żyć by było można długo i szczęśliwie, gdyby nie ci ludzie (a raczej brak tych najbliższych, znajdujących się w tzw. podobnym klimacie). A więc ludzie przyjechali, w czym wydatnie pomogły niesłychane promocje cen biletów pewnych linii lotniczych.
W moim mieszkaniu zrobiło się nagle tłoczno, szczególnie w lodówce (polskie i nie tylko przysmaki) i korytarzu (stosy powywracanych butów).
Czuję się w tej całej atmosferze jak na wakacjach, bo od tego tygodnia mamy już o wiele mniej turystów. Oznacza to też, że telefon prawie przestał dzwonić, a ja mogę się wyspać do 10-tej i sporą część dnia spędzić w leniwej zabawowej atmosferze, otoczona rodziną i/lub znajomymi.
Tego mi było trzeba...

Musiało się też wydarzyć coś jeszcze. Mam wrażenie, że co roku przynajmniej raz na sezon muszę osiągnąć pewien pułap zmęczenia, po którym wszystko nabiera innej barwy. Tym pułapem jest zaśnięcie w ubraniu i obudzenie się dopiero następnego dnia rano.
W tym sezonie byłam dużo mniej przemęczona niż zwykle: często funkcjonowałam niemal jak pracownik biurowy; wstawałam o 8 i wracałam do domu o 19. Skończyło się zarywanie nocek (chyba że z powodu towarzyskich wypadów), skończyły się też absurdalne stresy (lepszy pracodawca, fajniejsi turyści).
Z tego powodu nie było momentu, kiedy mój organizm kompletnie zastrajkował, czytaj: padł i wstał dopiero po wielu godzinach.
Stało się dopiero wczoraj, przy wydajnej pomocy mojego polskiego towarzystwa, które nie pozwalało mi leniuchować. Wróciliśmy z raftingu (spływ pontonami), zjedliśmy kolację, wypiłam pół piwa, i padłam na łóżko o godzinie 21.30, "na półgodzinną drzemkę", nie biorąc prysznica, nie zmieniając ubrania, ani nie myjąc zębów. Ba, nawet nie zmywając oka, co jak wiedzą wszystkie kobiety, wielkim grzechem jest.
Obudziłam się o ósmej rano w stanie kompletnego zaskoczenia i z plamami pod oczami a la miś panda, za to jak nowo narodzona.
Ale to i tak nic; w poprzednie lata zdarzało mi się to nagminnie, i to w soczewkach kontaktowych ;)

Dlatego też w blogu nie pojawiają się żadne tureckie przemyślenia i spostrzeżenia. Przyznajcie sami, Szanowni Czytelnicy, powody mam.

[Ale jedną obserwację tu wplotę, w ramach zakończenia notki. Zauważyłam po raz kolejny, bo ta myśl pojawia się i znika, że bycie wśród Turków zmienia podejście do własności i dzielenia się. Wśród moich polskich znajomych bardzo silne jest przywiązanie do tego, co "moje" i "twoje". Moja współlokatorka ze Słowacji potrafiła dzwonić do mnie, by spytać, czy może się poczęstować odrobiną czegoś z lodówki. Ja sama mieszkając w Polsce potrafiłam się obrazić na kogoś, że zabrał coś, co należało do mnie. Moi znajomi szykują sobie posiłki osobno: bo każdy kupił sobie oddzielnie, ma oddzielne finanse, a jeśli wezmą od kogoś innego pomidora, to obiecują: potem ci odkupię. Jakby miało to jakieś znaczenie. Niesamowita i dość duża różnica.
Dopiero będąc w Turcji nauczyłam się jak wielką przyjemnością może być dzielenie się z innymi; niezależnie od tego, czy samemu ma się sporo, czy dużo mniej. Odkąd tu jestem stałam się też o wiele bardziej towarzyska. Cokolwiek przeżywam, cokolwiek posiadam, mam ochotę podzielić się z tym z zaprzyjaźnionymi osobami - dopiero wtedy nabiera najlepszego smaku. Egoizm jest dobry - ale bez przesady ;) ]