czwartek, 30 września 2010

JAZZ DLA MASS

Jak co roku w Alanyi w okolicach końca września odbył się festiwal jazzowy (Alanya Jazz Days). Czekałam na niego tak bardzo, że aż zapisałam się na specjalnie utworzonym wydarzeniu na facebooku. Co roku z przyjemnością chodziłam na te koncerty, które nie dość że odbywają się we wspaniałym miejscu (pod Czerwoną Wieżą w porcie), nie dość, że wstęp jest bezpłatny (co gra kapitalną rolę w popularyzacji jazzu), to na dodatek prezentowano tam świetną muzykę, wobec której żaden meloman nie pozostawał obojętny. Stali czytelnicy pamiętają zresztą moje coroczne pełne peanów i zdjęć relacje. Lubiliśmy Jazz Festiwal, bo oznaczał, że w Alanyi nie gra się tylko disco i techno. Nie, żebym miała coś przeciwko disco i techno, ale z racji mojej muzycznej pasji lubię sobie czasem posłuchać dobrej muzyki, szczególnie w formie koncertu na żywo granego przez wykształconych profesjonalnych muzyków...
W tym roku z powodu nadmiaru obowiązków zawodowych o pierwszym koncercie w czwartek kompletnie ZAPOMNIAŁAM. Tym bardziej drugiego dnia zmobilizowałam się i mimo zmęczenia, wraz z dwojgiem czytelników bloga (Michałem i Agą, których niniejszym pozdrawiam :)) udaliśmy się na koncert. A tam... kompletne rozczarowanie. Tym większe, że tytuł piątkowego występu brzmiał "Saz & Jazz", czyli obiecywał ciekawe brzmienia tureckiego tradycyjnego instrumentu strunowego - sazu - w jazzowych aranżacjach...
Tymczasem... było coś w rodzaju Oktoberfest, tylko nie w październiku a wrześniu i nie z niemiecką muzyką, a tureckimi przebojami. Nucili je widzowie usadzeni gdzie się dało (takich tłumów jeszcze na festiwalu nie widziałam), jedli watę cukrową i popijali piwem, rozmawiali i poruszali ramionami w stylu "kaczuszek" - w rytm słuchanych melodii.
Było kompletnie anty-jazzowo.

Zrobiłam więc zdjęcie, które oddawało istotę sprawy:

IMG_1980


i udaliśmy się, jak to mówią, realizować plan B.
Z cichą nadzieją, że za rok będzie ...inaczej?

niedziela, 26 września 2010

MAŁY LANS W PORCIE

W tym roku nabrałam zwyczaju celebrowania dni wolnych. Nie, tak jak to było w poprzednich latach, że "day off" upływa na odsypianiu, ogarnięciu pokoju i mieszkania, upraniu odzieży, wyjściu do miasta na drobne zakupy lub ewentualnie na plażę, czytaniu gazet i znów odsypianiu. W tym roku - zmobilizowana po pierwsze faktem posiadania samochodu, po drugie zmobilizowana widmem (być może) ostatniego sezonu jako rezydentka, stwierdziłam, że co jak co, ale na leniuchowanie będę miała czas w zimie (lub na starość), a teraz póki nam "się chce" - pora to wykorzystać, gdzieś pojechać, coś zobaczyć. Poznałam kilka osób, które charakteryzują się podobnym nastawieniem do życia... i okazało się, ile jest do roboty w Alanyi i okolicach! Tak, w tej uprzykrzonej już czasem i lekko "nudnej" Alanyi, w tym siedlisku rozpusty i centrum zatłoczonych hałaśliwych dyskotek pełnych pijanych ludzi...
Okazuje się że są miejsca, gdzie jest cicho i spokojnie. Gdzie można naprawdę odpocząć, porobić piękne zdjęcia, być blisko natury. Albo odwrotnie - gdzie można zjeść, wypić, popływać lub poopalać się - w miejscach na poziomie, nie nastawionych na szybki i łatwy biznes, z dbałością o szczegóły, a nawet (!) ze smakiem! Już nie mówiąc o efekcie w postaci "naładowanych baterii", dobrego samopoczucia, całkowitego psychicznego i fizycznego relaksu...

Poza wycieczkami w rozmaite interesujące miejsca (z których relacje w ciągu sezonu zdawałam i z których kilka czeka w kolejce na opublikowanie), oczywiście robiliśmy też nic. Ale... w jakim stylu!

Okazuje się, że w Alanyi naprawdę SIĘ DA.

Przedstawiam Państwu odkrycie dnia dzisiejszego, stosunkowo niedawno otwartą "La Portę" czyli Restaurację, Bar, Beach Club w jednym - umieszczone w tzw. nowym porcie jachtowym w Alanyi. Mieści się przy samym wjeździe do miasta (od strony zachodniej). Nie, nikt nie zapłacił mi niestety za reklamę, nie dostałam nawet zniżki :) - ale uważam, że warto wiedzieć, że takie miejsce istnieje. W ciągu dnia można tam opalać się, pływać, można zjeść śniadanie lub brunch, wieczorami cały kompleks zamienia się w klub i restaurację z m.in. muzyką na żywo i świetną kuchnią (tą wersję zamierzam jeszcze przetestować). Wbrew pozorom nie jest kosmicznie drogo - ceny są być może nieco wyższe niż w centrum Alanyi, ale i jakość zupełnie inna.



IMG_2003
Basen. Zdjęcia zrobiłam "wczesnym rankiem" kiedy nikogo poza nami jeszcze nie było (około 11.00)

IMG_2000
Scena

IMG_2004
Widok na góry Taurus

IMG_2005

IMG_2008
25 metrowy basen! Wreszcie można popływać!

IMG_2011
W tle jachty

IMG_2038
Taki "brunch" to prawdziwa uczta dla podniebienia ;)

IMG_2043
Detale wystroju...

IMG_2044
...I tu

IMG_2045
Jacuzzi

IMG_2048
Goścmi tego miejsca są jachtujący turyści albo wtajemniczeni Alanijczycy. I - od dzisiaj - także my, z naszym marzeniem o własnym jachcie, oraz do niego pasujących białych spodni zaprasowanych w kancik (plus koszulki w marynarskie paski) :)



(W następnej notce, dla odmiany od powyższego "lansu" - wreszcie relacja z wyjazdu do Kemer i na górę Tahtalı. Tam to też jest faaajnie)

sobota, 18 września 2010

TURECKIE WESELE

Oj, dużo się porobiło zaległości na blogu. Nie ma kiedy pisać, nie ma kiedy się skupić. Paradoksalnie koniec sezonu przynosi więcej pracy, więcej problemów i więcej stresu, niż poprzednie miesiące. Tym bardziej chce się go zakończyć jak szybko to tylko możliwe :)
Kiedy nagle wydarza się coś ważnego POZA pracą, robi się logistyczne wygibasy żeby zdążyć i być gotowym, nie mówiąc już o przebraniu się, i nie daj boże ułożeniu włosów.

Właśnie w takim pośpiechu przygotowywałam się wraz z koleżankami z pracy na tureckie wesele. O tym że nasz współpracownik z biura się żeni, wiedziałyśmy od dawna. Ale wciąż nie byłyśmy pewne, czy nas zaprosi... Co było do przewidzenia oczywiście zaproszenie dostałyśmy, ale z właściwym Turkom wyczuciem czasu - ledwo 2,3 dni przed wydarzeniem, na "ostatnią chwilę". Zresztą mogłybyśmy (tak myślę po czasie) przyjść nawet bez zaproszenia - nikt by się nie obraził.

Nie chcąc pozostać w tyle za Turczynkami, rozpoczęłyśmy przygotowania strojów. Wesela nawet dalekie tureckie krewne uważają za idealną okazję po to, aby kupić nową kieckę, najlepiej długą, powłóczystą, tudzież w wersji "beza". Do tego oczywiście pomalowane paznokcie, specjalnie dobrana torebka, a najważniejsze - włosy układane u fryzjera i perfekcyjny makijaż. Niestety nam na tego typu zabawy nie starczyło czasu po pracy, dlatego wszystko miałyśmy "domowej produkcji" - ale i tak myślę, Polska nie musiała się za nas wstydzić ;)

Jak to na prawdziwe tureckie wesele trzeba też było zrobić zakupy "złotnicze". W Turcji kupowanie złota z tej okazji to najpopularniejszy zwyczaj, tym bardziej, że pobierająca się para nie miała jeszcze własnego mieszkania, do którego można by kupić jakieś praktyczne prezenty. Złoto to inwestycja - a młodzi sami zdecydują, kiedy je "spieniężyć" i co za to kupić.
Złoto kupuje się u prawdziwego tureckiego złotnika (w sklepikach "turystycznych" nie będą nic takiego mieli). Można wybrać bransoletki czy łańcuszek, ale najlepszą inwestycją na przyszłość jest czyste złoto. Zależnie od zasobności portfela można kupić tak zwany "kuruş" za około 60 lir (120 zł), çeyrek czyli ćwiartkę (99 lir), yarım czyli połówkę, i "całość"(najdroższa).
Pierwszy raz robiłam takie zakupy i byłam zaskoczona, ujmijmy to, lichym wyglądem złota. Jest to po prostu medalik, z wytłoczoną dla jeszcze "lepszego" wrażenia podobizną Atatürka. W odpowiednim momencie wesela, wyczekawszy swoje w kolejce gości, przypina się medalik pannie lub panu młodemu do specjalnie w tym celu przygotowanej szarfy (pani ma czerwoną, a pan białą).



IMG_1704

IMG_1807

Polska Skylar przypinająca tureckie złoto norweskiej pannie młodej


Jak widać na zdjęciu dla osób, które w ostatniej chwili zdecydowały się wpaść na wesele, czy nie przepadające za złotem, mogły też przypiąć banknot. Prosto i konkretnie.
A propos, dobrze, że nie było to wesele wiejskie. Na takich imprezach często znajduje się wodzirej, który nakłania gości do tańca, pilnuje porządku uroczystości, a - co najgorsze - przez mikrofon - informuje zebranych kto ile wręczył.

A tak poza tym? Na tureckich weselach zazwyczaj jest skromny poczęstunek: przystawki, drobne przekąski, napoje. Pojawia się też (po europejsku) tort. Najważniejsza jednak jest zabawa, czyli po prostu taniec. Wystarczy jeden zachęcający okrzyk ze strony wodzireja siedzącego przy organkach, by wszyscy goście ruszyli w tany. Im bardziej znaczący goście uroczystości zgodzą się zatańczyć, tym lepiej to świadczy o statusie pary młodej ;)

IMG_1775


No i się zaczyna: podskoki, okrzyki, strzelanie palcami, wyrzucanie banknotów. Powinny się sypać, żeby przynosić szczęście; synek wodzireja niepostrzeżenie przemyka pomiędzy nogami tańczących i zbiera je by potem wręczyć młodym. Fotografowie wystawiają na sprzedaż wywołane zdjęcia zrobione wdzięczącym się Turczynkom i czujemy się jak na jednej z naszych wycieczek :)

Wybija północ... i... czyżby? To koniec! Jak szybko się zaczęło, tak szybko się kończy. Goście po zrobieniu jeszcze kilku pamiątkowych zdjęć grupowych rozpierzchają się do domów. No, chyba że niektórzy decydują się wraz z parą młodą (w pełnej gali) i najbliższymi przyjaciółmi kontynuować zabawę w jednym z klubów nocnych.

Jak to mówią: było, minęło :)

poniedziałek, 13 września 2010

DWUNASTU OLBRZYMÓW

Czy ktoś pomyślałby, że wydarzy się coś takiego? Dużo o Turcji można słyszeć, myśleć i mówić, ale nigdy nie wpadło mi do głowy, że turecka drużyna mogłaby grać w finale Mistrzostw Świata w... koszykówce! A tym bardziej, że stereotypowo Turek kojarzy się często z osobą o tak zwanym nikczemnym wzroście...
Jak się okazuje Turcja nie przestaje zaskakiwać :) Ja sama, z racji, że nigdy nie interesowałam się koszykówką, nie miałam zielonego pojęcia, że Turcy są w tej dziedzinie dość mocni. Wiedziałam tylko, że Mistrzostwa Świata w tym roku odbywały się właśnie tutaj, i że turecka drużyna doskonale radziła sobie przez całe eliminacje bijąc wszystkich przeciwników. A w sobotę - zaskakujące 4 sekundy meczu z Serbią, kiedy "nasi" awansowali do finału z USA! Co jak co, ale sam finał brzmi jak bajka! Jak i w przypadku meczów piłki nożnej, na ulicach tureckich miast rozległy się klaksony a każdy spacerował owinięty w narodową flagę :)
Podobały mi się komentarze przed niedzielnym finałowym meczem. Wiadomo z góry było przecież, że z USA szanse na wygranie są raczej niewielkie (podobno od 14 lat trzymają tytuł Mistrza Świata). Dlatego bardzo odświeżająco i sympatycznie brzmiały wypowiedzi specjalistów od koszykówki w telewizji tureckiej, którzy mówili o tym, że już sam finał brzmi jak spełnienie marzeń. Zagrzewali do kibicowania i wspierania drużyny, zaznaczali też, że "koszykarskie ruszenie" które zaistniało z racji Mistrzostw w Turcji trzeba wykorzystać, aby propagować ten sport wśród młodzieży.

I co jak co, ale trzeba przyznać, wspierania sportowców moglibyśmy uczyć się od Turcji. Po (przegranym oczywiście, ale niezłym) finałowym meczu nikt nie krytykował - wszyscy dziękowali, wychwalali pod niebiosa, piali peany. A koszykarskie reklamy z udziałem "12 DEV ADAMI" (dwunastu olbrzymów jak nazywa się mistrzowski team) pewnie długo jeszcze nie znikną z ekranów telewizorów:

Reklama pierwsza, opierająca się na znaczeniu słów "gra" (oyna), które tak jak i w polskim oznacza zarówno grę na instrumencie, jak i grę sportową, ale również zabawę:


''12 Dev Adam'' Reklam Filminde Oynadı
Yükleyen kerem333. - Filmler ve diziler Dailymotion'da

Reklama druga, czyli śmieszna scenka z chłopaczkami, którzy używają "form" (koszulek reprezentacji) dorosłych zawodników. Zawodnicy przekonują chłopaków, żeby pozwolili im pograć teraz - a w następnych mistrzostwach zagrają już oni [oglądając reklamę proszę zwrócić uwagę na piękne męskie torsy :)))]:


Garanti Bankası 12 Dev Adam "Forma" Reklamı
Yükleyen timsahlacoste. - Basketbol, beyzbol, güreş ve diğer spor videoları.

Kolejny filmik to świetna reklama obrazująca "koszykarskie" pospolite ruszenie. Mnie osobiście najbardziej podoba się pani ze śmieciami (wymowa ekologiczna :)) i wrzucanie cukru do tureckiej herbatki (też bym tak chciała umieć!):


Turkcell 12 Dev Adam Hoppa Reklam Filmi
Yükleyen affiliatekazanclari. - Daha fazla spor videosu.

A na koniec reklama-happening w Stambule:


Basketbol Meydanlara İndi.
Yükleyen esmiesmi. - Daha fazla spor videosu.

Mając takie reklamy, piosenki, inicjatywy, trudno się dziwić, że Turcy i Turczynki w każdym wieku wspierają swoją narodową drużynę. Nie sposób pozostać obojętnym - ja sama, mimo że absolutnie nie Turczynka ale z Turcją jednak sympatyzująca, wybrałam się oglądać finałowy mecz i o zawodnikach mówiłam "nasi".
A więc dałam się ponieść :)



PS. A o referendum konstytucyjnym które było również wczoraj nie napiszę nic, bo jest to bardzo delikatny temat. Turcy zagłosowali na "TAK" (za zmianami starej konstytucji z 82 roku) w ilości około 58 procent. Frekwencja wyniosła 77%, jak dla mnie oszałamiający wynik (niektórzy ponoć uważają, że za mało). Szef partii która była bardzo intensywnie na "NIE" (CHP) nie oddał głosu, gdyż zapomniał (!) zgłosić zmianę miejsca zamieszkania i nie było go na liście. Kiedy pytałam Turków po jakiej są stronie i dlaczego, większość od razu się najeżała i opowiadała o tym, że jeśli wygrają zmiany, Turcja stanie się krajem islamskim a wszystkie kobiety będą chodzić w chustkach. Kiedy z kolei pytałam jakie konkretnie będą to zmiany w konstytucji, nikt nie potrafił udzielić mi odpowiedzi.
Śmiesznie i strasznie, skąd my to znamy :)

czwartek, 9 września 2010

BAŁAGAN ŚWIĄTECZNY

Miałam zamieścić zdjęcia z wycieczki do parku Narodowego Olympos, miałam opowiedzieć o weselu, na którym byłam we wtorek - ale nie, nie. Na to potrzeba czasu i siły, a z tym ostatnio mam problem. Zresztą myśli zajęte są czym innym...
Szanowni Państwo, wczoraj skończył się Ramazan! Rozpoczęło się w związku z tym trzydniowe święto Ramazan Bayrami, czyli Święto Przerwania Postu, zwane też, bo Turcy lubią wszystko nazywać po swojemu, Świętem Słodyczy (Şeker Bayramı).
Mi jako pracownikowi zawalonemu robotą tak naprawdę w ogóle wszystko byłoby obojętne, gdyby nie to, że... no właśnie. Z racji, że w tym roku święta wypadły (jak co rok) wcześniej, podczas (jeszcze) wakacji, cała Turcja wybrała się nad morze.
Na przykład do Alanyi.
Na przykład do hoteli, gdzie mamy turystów.
A dokładniej, do pokoi, które dla naszych turystów były zarezerwowane.

Od wczoraj więc panuje w Alanyi i okolicach jedno wielkie "świąteczne" zamieszanie. Klienci zagranicznych biur podróży dostają nie takie pokoje jak wykupili, są przenoszeni do innych pokoi/hoteli na noc, na dwie, albo i na trzy, czasem trafiając doprawdy w absurdalne miejsce. Biura załamują ręce, bo wina leży całkowicie po stronie hoteli: ot, po prostu sprzedali dwukrotnie lub trzykrotnie te same pokoje! Ba, z właściwym tureckim hotelarzom spokojem nie powiadomili wcześniej nikogo, uznając najwyraźniej, że "hallederiz" (damy radę).
Turyści się awanturują, domagając się (słusznie) swoich praw, recepcjoniści i managerowie wzruszają ramionami, rezydenci zażywają środki uspokajające, bo jak zwykle wszystko skupia się na nich. Żeby jednak świątecznej tradycji stało się zadość, w recepcjach problemowych hoteli wystawiono kosze z cukierkami i czekoladkami, tak jakby to miało zatrzeć negatywne wrażenie :)

Na szczęście nie każdy hotel management rządzi się takimi dziwnymi zasadami, i gdzieniegdzie obyło się bez najmniejszych problemów. To dowód na to, że można działać fair. Pozostaje mi wierzyć, że to się porządnym hotelom opłaci, bo te "nieporządne" zasługują na intensywną antyreklamę.

Kiedy rozmawiałam o tym ze znajomym, który wiele razy był tureckim turystą w Turcji, znalazł też racje drugiej strony, co kolejny raz uświadomiło mi, że nigdy nic nie jest tak proste, jak się wydaje.
Przez lata tureccy wczasowicze wypoczywający w kurortach byli traktowani gorzej niż obcokrajowcy. Obcokrajowca witano z otwartymi ramionami, dając zniżki i rabaty, a Turcy walczyli z kilkakrotnie wyższymi stawkami za np. pokój w hotelu. Teraz, powoli, zaczyna się to odwracać: jakość, poziom i zasobność portfela turysty zagranicznego spada, za to polepsza się sytuacja Turków. Przyjeżdżają więc do 5* hotelu, "wyskakują" z gotówki, a wtedy nikt nie odmówi pokoju...

Tak czy inaczej mam nadzieję, że wraz z turystami dotrwamy jakoś do soboty, kiedy święta się skończą i Turcy wrócą do swoich Stambułów i Ankar. Ja mam na to też nadzieję prywatnie, bo samochody z rejestracją 06 (Ankara) i 34 (Stambuł) nie dają mi spokoju na drogach, jeżdząc jak rajdowcy i wpychając się gdzie się da. Doprawdy, są gorsi nawet niż Alanijczycy!

Jak już sytuacja się uspokoi, odpocznę i odeśpię, odkurzę zarośnięty pokój i wypiorę stos brudnych przepoconych ubrań, to napiszę już coś normalnego, ciekawego i zabawnego, Szanowni Czytelnicy. Bo, jak pisałam wyżej, tematy do pisania są, oj są.

A na razie... Iyi Bayramlar! Wesołych Świąt!
Geçmiş olsun! Niech minie szybko!

środa, 1 września 2010

DYSZCZ

Miałam dziś napisać notkę o wyprawie na górę Tahtalı, ale to się nie spieszy, następnym razem. Dzisiaj, pierwszego września, zdarzyło się coś o wiele ważniejszego. I nie - wcale nie chodzi mi o pierwszy dzień szkoły (w Turcji tak samo jak w Polsce).
Ale o... DESZCZ. Który spadł wcale nie z zaskoczenia, bo poprzedzony prognozami i złowrogo wyglądającymi chmurami. Nad górami od wczoraj kłębiło się i kłębiło, a upał i słońce nadal jak zawsze.
A dzisiaj od rana, kiedy akurat wchodziłam do basenu (chcąc odrobić swoją porcję ruchu przed transferami na lotnisko) - zaczęło kropić. No i nic - pływałam dalej, bo tak przecież przyjemniej.
Potem zaczęło wiać. A potem - lać.

Dla Turków oczywiście pierwsze już krople były sygnałem, żeby wszystko schować. Po kilku miesiącach bez deszczu okazuje się że zbyt dużo przedmiotów może doznać szkody pod jego wpływem. To jest oczywiste. Ale paniczne bieganie wokół basenu i chowanie materacy z leżaków? Wydaje mi się lekko absurdalne, w końcu co jak co, ale materace są dość odporne na zamoczenie... A nawet jeśli, to szybko wyschną, w końcu taka ich rola, prawda?
Kiedy wróciłam do mieszkania i weszłam po prysznic, nastąpił ciąg dalszy niespodzianek. Brak prądu. I - o, brak wody!
Tak jakby kilkunastominutowa ulewa wywołała jakieś niesłychane szkody - od razu nic nie działa, nic nie chodzi, na ulicach zrobiło się pusto, muzyka przestała grać, normalnie katastrofa!

Po chwili przemyśleń dochodzę do wniosku, że Turcy generalnie są w kwestiach pogodowych przewrażliwieni i bardzo lubią przesadzać (w nawiasie: w ogóle lubią przesadzać). Są upały, jest gorąco, pali słońce? Będą opowiadać, że to pierwsze takie upały od 20 lat, i że z roku na rok jest coraz gorzej (opowiadają te bajki co roku, moje obserwacje są zupełnie inne). W zimie było chłodno i padał deszcz? Turcy będą zapewniać, że tak zimno to jeszcze nigdy nie było.
Ba, wystarczy sięgnąć do zeszłorocznej prawdziwej katastrofy, nad którą rozpływały się media. Śnieg! W Stambule spadł śnieg. Dosłownie (jak twierdzą świadkowie naoczni) 3 centymetry.
W związku z tą niepodważalną anomalią pogodową zamknięte zostały szkoły i niektóre firmy. Ulice wyludniły się, a w telewizji podawano rady jak się najlepiej ubierać, aby przetrwać.

Wniosek jest jeden - Turcy lubią, kiedy dzieje się coś, co rozbija "ustalony" porządek. Musi być raz na jakiś czas wyjątkowo, inaczej, najbardziej. Potem będzie można wszystko zamieniać w mity, i przez lata opowiadać, jak to pierwszego września w Alanyi spadł 10-minutowy deszcz, i w związku z tym przez godzinę nie było prądu i wody.

Deszcz się skończył, znów jest gorąco i słonecznie. Ale w basenie nikt nie pływa, nikt się też nie opala, bo przecież padało... Wróciła też woda i prąd, dzięki którym mogłam się umyć, wysuszyć i wysłać do Was drodzy czytelnicy taką oto niewielką przewrotną noteczkę.