piątek, 28 listopada 2008

TURECKIE BLOGI

Dzisiaj będzie trochę reklamy, ponieważ tak się złożyło, że ostatnio natrafiłam na kilka ciekawych blogów dotyczących Turcji.
Żeby było ciekawiej, każdy opisuje Turcję z trochę innej perspektywy...

Mamy więc perspektywę Stambulską, blog pisany przez koleżankę która, kiedyś wolontariuszka programu EVS, obecnie robi karierę w swoim zawodzie :) czyli Tureckie Kazania.
Jest blog holenderskiej au pair, która tymczasowo tylko przebywała w Turcji (też w Stambule), czyli Z motyką na słońce.
Teraz pora na samo serce Turcji: po pierwsze Z pamiętnika Beyaz Kiz, troszkę codziennego życia autorstwa jedynej Polki w Kayseri, szkoda, że dawno nieaktualizowany. I - kawałek dalej (oczywiście jak na Turcję to "kawałek") z Ankary, nadaje student na wymianie, czyli Erasmus, który ledwo przyjechał, a już zwiedza wszystkie najciekawsze miejsca kraju: Jasyr Turecki.
Mamy też, Szanowni Państwo, najświeższy blog dwojga wolontariuszy unijnego programu EVS, piszących relacje spod samej Syrii - z Gaziantep - Podróż Szweckiego Kucharza.
A na deser, pół-żartem pół-serio, fotoblog Ataturk Daily z wizerunkiem pierwszego prezydenta w zaskakujących konfiguracjach, bo przecież dzień bez Wodza to dzień stracony...

Tyle znalazłam i sama czytam. Może są jakieś jeszcze?
Niby nie dużo, za to jakże zróżnicowanie i ciekawie! Klecąc wszystkie te opowieści, obserwacje i zdjęcia, można o Turcji dowiedzieć się całkiem dużo...

Oczywiście, z racji że w Turcji obcokrajowców osiedla się sporo, znając język angielski można wyszperać ogromną ilość blogów "expatów", czyli zagranicznych przybyszy. A oto przykłady:
Turkish Muse Kanadyjczycy
The White Path oczami Turka /ang/
Tastes of Mavi Boncuk Smakowicie
The Turkish Life Amerykanin

no i mój ulubiony stambulski fotoblog Istanbul Street Style

Życzę miłego oglądania & czytania.

A moja pisanina już niedługo znów tu się pojawi... :)

piątek, 21 listopada 2008

FOTOGRAFICZNIE

Jeszcze się oswajam z polskim zimnem.
A żeby się rozgrzać, porządkuję zdjęcia z całego tegorocznego pobytu.
Tutaj dla chętnych, do obejrzenia:

Tasucu-Cypr-Adana


Turcja 2008


Alanya 2008


Alanya black and white


Miłego oglądania.

środa, 19 listopada 2008

ALANYA RAZ JESZCZE

Czyli zdjęć od groma i jeszcze troszkę...




Amca (wujek; jak potocznie się mówi na starszego pana).


Zezem na Kleopatrę.


Spłowiali plażowicze.


Szanowne Panie.


Studium palmy




Kwiatkowe taxi - jesteśmy gotowi 24 h na dobę. Po prostu naciśnij guzik a taxi przyjedzie.


Niedzielny çay.


Ulica Atatürka.


Zdolności marketingowe alanijskich sprzedawców są bogate i niewyczerpane.


Bla bla tours - ktoś chce skorzystać?


Alanijczyk zadowolony po udanym sezonie.


Jesień.


Port rzutem z góry.


Ryby biorą dziś na Damlataşu.


A oto efekt.

W następnej porcji zdjęć w tym tygodniu zobaczycie, kochani Czytelnicy...

poniedziałek, 17 listopada 2008

ALANYA BY NIGHT

Jak wszyscy wiedzą, Alanya to słynna "imprezownia" Riwiery Tureckiej. Kluby nocne, zwane potocznie dyskotekami, a w rzeczy samej siedliska rozpusty, mieszczą się w centrum miasta, przy porcie.
A oto jeden z nich: Bistro Club Belmann


/Zdjęcie wykonano na początku rozrywkowego weekendu, w piątek 14 listopada o godz. 23.00/

A to już ulica przed wejściem do najmodniejszego klubu sezonu, Havany. To właśnie, tu od wieczora do późnych godzin nocnych a nawet wczesnych porannych, przed wejściem tłoczą się grupy ludzi żądnych dzikiej zabawy...


/Zdjęcie wykonanu w środku rozrywkowego weekendu, w sobotę 15 listopada o godz. 23.00/


Fajnie?
Cieszcie się więc, wszyscy miłośnicy alanijskiego życia nocnego, że jesteście w swoich miastach i macie swoje zatłoczone knajpy i inne przybytki. Jak i ja się cieszę.
Czołem!

czwartek, 13 listopada 2008

UROCZYSTE ZAKOŃCZENIE SEZONU

Cóż, kochani Czytelnicy. Pora do domu. Przynajmniej na jakiś czas. Ponieważ wylatuję w niedzielę uprzedzam, że w ciągu najbliższego tygodnia raczej nie będę pisać nic nowego - wiadomo, pożegnania, powitania, reisefieber, 18-te urodziny, i tak dalej - to raczej nie sprzyja Natchnieniu, raczej wielkiemu zamieszaniu.

W Alanyi nie ma już teraz nic do roboty. Gdyby nie znajomi, można by się tu teraz porządnie wynudzić. Co prawda pogoda jest fantastyczna: nawet, jeśli pada, to w nocy, i koło południa robi się przecudnie błękitne niebo, a temperatura wzrasta tak, że można się znów spokojnie roznegliżować i leżeć plackiem na plaży. Za to kiedy zapada zmrok momentalnie trzeba się już opatulać ciepłymi ubraniami i zakładać skarpetki (chociaż i tak udało mi się pobić rekord: 6 miesięcy w klapkach i z gołymi stopami).
Codziennie chodzimy do tej samej tureckiej-rybackiej knajpki w porcie na herbatę, którą serwuje nam ten sam zaprzyjaźniony kelner - dla urozmaicenia więc za każdym razem zmieniamy stolik... A wieczorem pustki: sklepy zamykają się o 18 (w szczycie sezonu minimum o północy), dyskoteki już od dawna zatrzaśnięte na głucho, a w tych ostatnich dwóch otwartych siedzą sami barmani i jakieś 2-3 zabłąkane turystki. Jedynie w weekendy jest trochę weselej - ale tylko w określonych miejscach, do których uczęszcza lokalna młodzież. Zresztą planuję do nich jeszcze wpaść na pożegnalne piwo.
No i - jest to uderzające - nie słychać polskiego języka na ulicach! Ostatni samolot do Polski poleciał na przełomie października i listopada... i to się naprawdę czuje.

Za to, jeśli chodzi o Polaków, zostali Ci, co tu mieszkają... albo zamierzają :) w tym miejscu chciałabym bardzo ciepło pozdrowić przesympatyczny skład alanijskiej Polonii, która zaczęła organizować regularne spotkania.

I już lecąc pozdrowieniami (wiem, że notka nie do rzeczy, ale i też po 6.5 miesięcznym pobycie trochę mętlik w głowie i jakieś wzruszenie lekkie łapie; chcąc nie chcąc człowiek się trochę przyzwyczaja):

- bardzo serdeczne uściski i słowa podzięki dla wszystkich moich współpracowniczek w tym sezonie, bo to świetne babki są i gdyby nie każda z nich osobno i wszystkie razem, ten sezon nie byłby tak fajny :) [i oby za rok w podobnym składzie...]

- wielkie teşekkür ederız także wszystkim tym, którzy mnie/nas tu odwiedzili, doprowadzili do bólów brzucha ze śmiechu i zasiali trochę dobrego polskiego klimatu tymi niebiańsko smacznymi serami żółtymi, wielkopolskimi pasztetami z drobiu i innymi sernikami tudzież domowymi wyrobami alkoholowymi.

- jeśli czytają ten blog także moi byli/przyszli turyści - to pewnie jesteście tymi turystami, których najbardziej lubimy. Czyli: otwartymi na świat, wyluzowanymi i uśmiechnietymi. I oby takich jak najwięcej!

I tak ogólnie na koniec (bo lista podziękowań robi się zaiste Oskarowa) Çok çok çok teşekkürler wszystkim bez wyjątku Czytelnikom, zarówno tym dawniejszym jak i całkiem nowym, zarówno tym mi dobrze znanym a nawet spokrewnionym, jak i zupełnie obcym, albo takim, których dzięki temu blogowi poznałam (a jest ich troszkę). Do zobaczenia gdzieś na trasie :)


Uff. Wyszło naprawdę uroczyście, a przecież tak być nie miało, bo zresztą dlaczego, i w ogóle gdzie moja wrodzona skromność :) Tak więc już wracamy do rzeczywistości, otrzepujemy skrzydełka, pakujemy walizki i zastanawiamy się, jak celnicy w Antalyi będą się głośno śmiać zobaczywszy moją "pisaną" wizę turystyczną w paszporcie.

A potem planowo dwa (z przerwami na rozmaite wypady) miesiące w Polsce. Na samą myśl o zadymionych i zatłoczonych poznanskich knajpach, w których w piątki trudno znaleźć choćby wolne krzesełko, i o wszystkich moich kochanych znajomych i rodzinie :) czuję przyjemny wzrost adrenaliny. W zimie (insallah) zawitam znów w Turcji, ale szczegółów na razie nie zdradzam. A na wiosnę - wiadomo - jak zwykle. Insallah.

öpüyiorum,
Skylar

poniedziałek, 10 listopada 2008

ALANYA NEWS - FENER VS. GALATA

Dziś o piłce. Bo, jak wiadomo, Turcy to taki naród, co piłkę kocha z całego serca i okazuje to na każdym kroku (powstrzymajmy się tu od jadowitych porównań do alanijskich podrywaczy). Jak wspominałam kiedyś przy okazji meczu o puchar Turcji w maju ( http://tur-tur.blogspot.com/2008/05/alanya-news-ii.html ) większość ludzi dzieli się na tych, co trzymają za Galatasaray, i tych, co kibicują Fenerbahce czy ewentualnie Besiktasowi. Bycie po stronie którejś z tych drużyn to sprawa niemal egzystencjalna. To trzeba wiedzieć, gdy się kogoś poznaje.
Szczególnie, gdy poznaje się skrajność i przegięcie w postaci "fanatików" (wiernych fanów), którzy w swoich domach kompletują strój klubowy, znają na pamięć hymn drużyny, nie przegapią żadnego meczu, a tym bardziej, gdy mieszkają w Stambule (kupują wtedy całoroczne karnety - najtańsze ok. 4 tys złotych). Po każdym ważniejszym meczu rozwieszają w oknach albo na balkonach flagi ulubionej drużyny (im większa tym lepsza, często więc flagi zasłaniają pół ulicy).

Wczoraj odbył się właśnie taki ważniejszy mecz, derby tureckiej ligi. Stambulskie Fenerbahce zmierzyło się z Galatasaray (a właściwie rozgromiło ich 4:1 po naprawdę emocjonującej grze).

Już żałośnie opustoszała Alanya (sklepy czynne do 18, pozamykane bary i dyskoteki, lokale "na sprzedaż" i pustki na plaży mimo fantastycznej pogody) wieczorem zaroiła się od ludzi w klubowych koszulkach, zmierzających do knajp na mecz. Tylko zdezorientowani zagraniczni turyści błąkali się bez celu po cichych ulicach. W niektórych piłkarskich lokalach ustalono osobne miejsca dla fanów obu drużyn; w innych fani byli przemieszani, co gwarantowało gorętszą atmosferę :)
Co ciekawe, wśród kibiców jest tu bardzo dużo dziewczyn - nie jestem oczywiście w stanie stwierdzić na ile jest to poważne zainteresowanie, a na ile chęć zrobienia wrażenia na chłopcach czy oko na walory konkretnego piłkarza. W każdym razie było ich sporo, też poprzebieranych w "formy", czyli oryginalne koszulki (a propos, projektanci strojów Fenerbahce wprowadzili damski fason dla kibicek co uważam za znakomity pomysł :)

Turcy kibicują żywiołowo (łatwo przewidzieć, znając Turków). Komentarze podczas gry padają często i są dosadne. Można się wtedy nauczyć całej gamy tureckich przekleństw, no chyba że nieopodal siedzą panie. Ciekawostka, że piwo wcale nie jest obowiązkowe przy takich okazjach. Pije się wszystko, często też klasyczne herbatki, a gdy ekipa jest większa, zamawia się się ucztę w rodzaju stosu przekąsek (zresztą w tureckich barach rzadko tylko się pije, jak u nas - zawsze musi być jeszcze "coś na ząb" - owoce sezonowe, orzeszki, frytki).
Sytuacja, kiedy pada bramka, zawsze mnie na tureckich meczach zaskakuje. Całe towarzystwo zrywa się z miejsc. Prawdopodobnie jestem wtedy jedyną osobą w knajpie, która siedzi (och ci zimnokrwiści Europejczycy). Ludzie skaczą, wiwatują, a operator telewizora/telebimu rozkręca głos do maksimum... a już po meczu rozpoczyna się świętowanie w postaci uroczystego przejazdu autami przez miasto i trąbienia klaksonem bez ograniczeń, często z towarzyszeniem głośnej muzyki. Do tego wywiesza się wszelkie możliwe flagi, oczywiście.
Nie byłam na żadnym meczu "na żywo" ani w mieście w tym czasie, więc nie będę się wypowiadać na temat bójek i niebezpiecznych aspektów meczy. Ja sama, w oazie spokoju jaką jest pod tym względem Alanya, nigdy nie czułam się zagrożona.

Po wczorajszym meczu nastąpiło masowe wysyłanie złośliwych sms-ów do przyjaciół z przeciwnej frakcji, a kelnerzy w kawiarniach kibicujący przegranym byli proszenie o stawianie czegoś "od firmy" dla tych ze strony wygranej. Zagrywki analizowano do późnych godzin nocnych.
A dzisiaj... oczywiście gazety trąbią, kibice Fenerbahce się cieszą, bo tradycji stało się zadość. Te dwie drużyny zmierzyły się ze sobą kolejny raz w historii, a od 10 lat za każdym razem Galatasaray przegrywa (mimo że w europejskich rozgrywkach radzi sobie dużo lepiej niż Fener). Złośliwi mówią, że Galata po prostu strasznie się przed meczem stresuje... Za to przegrani próbują ratować honor naśmiewając się z kolei z 70-letniego trenera Feneru, Louisa Aragonesa, który w trakcie meczy przysypia na ławce :)

Po internecie krąży też dzisiaj przeróbka piosenki słynnego tureckiego piosenkarza Orhana Gencebaya zestawiona z popularnym tu też obrazkiem płaczącego dziecka, któremu domalowano koszulkę wczorajszych przegranych. W tle łamiącym się głosem melodeklamacja pod tytułem "No dlaczego jestem za Galatasaray?!" i dopisek "To oni sprawili że płacze".



Ja tam nie wiem dlaczego.
Ja jestem za Fenerbahce*.


*I to wcale nie z powodu bramkarza Volkana Demirela!


PS. Usłyszałam też wczoraj od jednego z fanatików prawdziwie dramatyczną historię. Po meczu ukochanej drużyny wystawał 5 godzin po autograf. Aż zebrał - od wszystkich zawodników i trenera, na klubowej koszulce. Powiesił nad łóżkiem jako relikwię. Po paru miesiącach przyjechał do rodzinnego domu. Mama wiele nie mysląc wrzuciła koszulkę do prania... [chwila ciszy]. To mogłaby być reklama proszku...... [minuta ciszy].

PS.2. I zupełnie nie napisałam o tym, że dziś "cała" Turcja oficjalnie świętuje rocznicę śmierci Ataturka. Turcy na portalu Facebook wrzucają zdjęcia ojca narodu do swoich profili (jeśli ich jeszcze nie mieli). Gazety publikują wspominki i "niepublikowane dotąd zdjęcia" Aty.
Ataturkomania ma w Turcji niesłychane rozmiary, ale w miarę upływu czasu staje się coraz mniej zrozumiała. Jest to temat na osobną notkę, którą może kiedyś, jak poczuję się na siłach, wysmalę. Aby zdać sobie sprawę ze skali tejże manii, polecam zajrzeć na fotobloga pewnej pani turkolog: http://ataturk.blox.pl

A oto jedno z "niepublikowanych dotąd zdjęć" (ściągnięte z http://milliyet.com.tr).

czwartek, 6 listopada 2008

WIZA W PASZPORCIE I INNE BAJKI

Najgorsze co może być, nie wiem czy nawet nie gorsze od wstawania rano, jest wstawanie w środku nocy - po zaledwie 2,3 godzinach snu. I to jeszcze wiedząc, że czeka człowieka wielogodzinna podróż autobusem...
Na szczęście jakoś udało mi się z łóżka zwlec i podreptać na otogar (dworzec autobusowy), skąd ruszyłam rejsem w kierunku Hatay (które kiedyś na pewno jeszcze odwiedzę), do miejscowości Tasucu. Tu uwaga: jeśli ktokolwiek chciałby podróżować po Turcji autobusami a się boi/waha/sam nie wie, to gorąco namawiam. Kraj jest stworzony dla podróżników. Siatka połączeń jest ogromna; są to firmy prywatne; wysoki standard autobusów, serwisy dowożące do dworców, bezpłatny serwis na pokładzie, opieka młodocianego stewarda ktory zadba, żebyśmy nie zaspali swojego przystanku itp. Ponadto po tureckich drogach jeździ się naprawdę znakomicie.
Chcąc kupić bilet na autobus, docieramy do dworca, gdzie już czekają na nas naganiacze poszczególnych firm, wykrzykujący wszystkie możliwe miasta: "Istanbul Istanbul Istanbuuuuul! Ankara! Antalya Antalyaaaa! Mersin Adana Adana Adanaaaaa!" - z zawrotną szybkością i tak bez przerwy od rana do nocy. Naganiacze wykonują prawdopodobnie kawał doskonałej roboty promocyjnej, ponieważ ceny biletów i standard poszczególnych firm są zbliżone, o klienta trzeba więc zabiegać innymi sposobami.
Kupując bilet zawsze zostaniemy zapytani o płeć pasażerów - to taki mały szczegół dla wygody i bezpieczeństwa. Samotne kobiety siadają obok samotnych kobiet, a panowie razem. Chroni to panie przed natręctnym wzrokiem którym lubią oblepiać niektórzy Turcy - i jest wygodne - w środku nocy nie będziemy mieć obok siebie chrapiącego szeroko rozpartego na siedzeniu faceta.

Do mojego Tasucu z Alanyi dotarłam rano, po 6 godzinach jazdy wzdłuż poludniowego wybrzeża - trasa uznawana za "emocjonującą" z powodu bliskości gór i przepaści. W celu dodatkowego jej uatrakcyjnienia kierowca jechał z zawrotną prędkością... a widoki - gdyby było jasno - na pewno byłyby zachwycające. Przyznam szczerze, że i to co widziałam zaskoczyło mnie pozytywnie - oj, dużo jest w Turcji miejsc ładniejszych od tej już oklepanej i nudnej Alanyi.
Przedpołudnie spędziłam zwiedzając okolicę (Silifke i Kizkalesi - niezwykle malownicze miejsca), a w południe zaokrętowałam się na promie. Wcześniej oczywiście dostąpiłam zaszczytu kontroli paszportowej - widok Polki z wizą 6-miesięczną w paszporcie oraz książeczką pobytu na tyle Turków zaskoczył, że musieli udać się na zaplecze w celu konsultacji i porady, gdzie mianowicie i co mają przystemplować. I tak trwało to trochę czasu, co oczywiście skomentowali stojący za mną tureccy turyści:
- Haha, w Europie to my wszędzie musimy czekać, a tutaj oni czekają! [z satysfakcją].
Zamiast odpowiedzi odwróciłam się tylko i potraktowałam delikwenta spojrzeniem typu: "Przypadkiem wszystko zrozumiałam i wcale mi to nie przeszkadza" :)
A propos, kiedy - żeby pomóc - przyznałam się w okienku że rozumiem turecki, pani celniczka roześmiała się z ulgą:
- Jak dobrze! Bo my angielskiego nie znamy.
Rozbrajająca szczerość :)

To dopiero nic; dużo większych emocji dostarczył mi powrót do Turcji (mówiąc wprost, dobitnie mi uświadomił, że ten kraj bardzo podobny jest do Polski; bardziej niż się wydaje). Ponieważ skończył się termin mojej książeczki pobytu, musiałam na granicy wykupić normalną 30-dniową turystyczną wizę (znaną każdemu, kto był na wakacjach w Turcji). Byłam na to przygotowana; niestety Turcy nie byli.
Po oględzinach paszportu i potwierdzeniu:
- Jaki to kraj?
- Polska.
poproszono o przejście do księgowego w celu uiszczenia oplaty wizowej. Grzecznie podreptałam do kanciapki, gdzie przywitał mnie roztrzepany pan. Od razu wyjaśnił, że on tu dziś na zastępstwie, więc zadzwoni do kolegi i się zapyta, co mianowicie ma zrobić. Po paru telefonach został oświecony, że ma mi wlepić do paszportu naklejkę z sumą 10 euro (lub 15 dolarów) i wystawić rachunek. Niestety odpowiednich naklejek nie było. OK, to wkleimy 10 dolarów a pan napisze poniżej odpowiednią adnotację.
- Ale - wtrącam - ja nie mam dolarów. Tylko euro lub liry.
- Ojej. (znów telefon do kolegi).
- Niech więc pani zapłaci 25 lira, bo kurs się zmienia, i teraz to tyle wychodzi.
- Nie, nie. Na tej pana liście jest napisane 10 euro lub 15 dolarów, to na pewno nie odpowiada 25 lirom.
- No ale kurs się zmienia!
- Trudno, to nieistotne.
(Strapiona mina, telefon do kolegi).
W odpowiednim momencie pojawia się jakiś inny pan, chyba ważniejszy w hierarchii, który - kiedy widzi, że mam niby zapłacić więcej - bardzo się oburza.
- Absolutnie nie, jeśli jest napisane: Polska - 10 euro lub 15 dolarów - tyle ma być, niezaleznie od kursu.
Uff. Uratował mnie. I wyszedł.
Przerażony pan znów zadzwonił do kolegi, i nagle się okazało, że 10 euro jednak odpowiada 20 lirom, a nie 25. Odetchnęłam z ulgą.
Pan wypisuje rachunek. Podaję 50 lirów.
- Ale ja nie mam drobnych!
Załamuję ręce.
- Niech pani idzie do duty free shopu (czytaj: rozsypująca się buda z wolnocłowymi papierosami) i tam zmieni.
Wracam, w tym czasie kilka osób zajęło się przybijaniem odpowiedniej ilości pieczątek w paszporcie i na rachunku i smaleniem adnotacji. To też nie poszło gładko; jedna pieczątka w paszporcie się rozmazała, więc trzeba było przybić drugi raz. Ale wtedy okazało się, że na niej jest ustawiona inna data: 1.11 zamiast 2.11. Pan zaklął siarczyście, poszedł po czerwony długopis i własnoręcznie przemalował jedynkę na dwójkę... Totalnie już załamana wracam do kanciapy Przypadkowego Księgowego, który w panice przetrząsa wszystkie szuflady.
- Nie ma rachunku! Na pewno pani nie dawałem??
Po pięciu minutach znajduje się pod biurkiem.

Wychodzę z odprawy spocona PO GODZINIE.
/Myśląc jak by sobie poradził jakiś zagraniczny, nie znający tureckiego turysta?!/

Tak poza tym podróż odbyła się gładko... Przejazd promem z Tasucu do tureckiego Girne dostarczył ciekawych obserwacji drobnych handlarzy z ogromnymi torbami, śmiejących się do rozpuku podczas seansu krajowej komedii... resztę 2,5 godzinnej drogi przespałam.

Sam Cypr na początku przypominał mi Turcję; bo w rzeczywistości Cypr Północny to taka Turcja w skali mikro, a ponieważ mikro, to i bardziej wszystko zrobione na pokaz (żeby zaznaczyć, że my osobnym krajem jesteśmy). Tureckie i cypryjskie flagi na każdym kroku, ba, wysiadając z autobusu w Lefkosi trafiłam akurat na paradę wojskową przed - jakżeby inaczej - pomnikiem Ataturka i odegraniem narodowego hymnu (Turcji). Reszta też jak w ojczyźnie, cay bahcesi czyli herbaciarne ogródki obsadzone gapiącymi się facetami, kobiety w chustkach i bez chustek, tureckie reklamy, kebaby, sklepy i napisy.
A potem już przyszli moi przyjaciele jeszcze z Poznania, zabrać mnie na grecką stronę. Przejście zaskakujące; oto na jednej ulicy mamy budkę - kontrola turecka; parę metrów dalej znów budka - kontrola grecka - jedna ulica w środku starego miasta, a dzieli dwa osobne państwa. Nigdy bym się nawet nie domyśliła :)
I potem już wszystko jest inaczej: ani jednego Turka, ani jednego kebaba. Napisy po grecku i angielsku. Kosmopolitycznie: Europa, Afryka, Azja - ale najbardziej się wybija brytyjski angielski, którym tu mówią chyba wszyscy :) Miła odmiana po Turcji, gdzie każdy utrzymuje, że angielski zna, a w rzeczywistości jest to jakaś pokraczna wersja piąte-przez-dziesiąte zaczerpnięta z internetowych czatów.
Czysto, zamożnie, porządnie i przeuroczo-grecko. Miałam szczęście zwiedzać Cypr z osobami, które wiedzą dużo więcej od przeciętnego turysty, dlatego obejrzałam na przykład romantyczną wioskę Kakopetrię w górach, byłam w paru kościółkach, wielkim antycznym mieście nieopodal Larnaki, oglądałam samoloty lądujące niemal na plaży w Larnace, jechałam samochodem z kierownicą po prawej stronie (i bałam się że te z naprzeciwka zaraz się z nami zderzą), jadłam pyszności cypryjskiej kuchni (od teraz mówcie mi: fanka sera haloumi, szczególnie robionego na grillu!! poezja), popijając lokalnym piwem...
Szkoda, że stan zdrowia (niestety pierwsze od wielu miesięcy przeziębienie przypadło akurat na czas wyjazdu) nie pozwolił mi zostać dłużej. Ale mam nadzieję, że nadrobię przy innej okazji...

Wracając do Turcji zahaczyłam jeszcze o Adanę - jeśli zahaczeniem można uznać odbicie na wschód o kolejne 2 godziny jazdy autobusem (pytanie do stewarda: O której będziemy w Adanie? Odpowiedź: Jakoś tak koło czwartej, jak Bóg da). Adana to ogromne miasto, jedno z największych w Turcji, z którego udało mi się zobaczyć jedynie ścisłe centrum. Niedziela wieczór; tłok, ścisk, tysiąc dolmuszy, uliczni sprzedawcy warzyw i owoców. I bardzo mało (zauważalnie) zagranicznych sklepów czy restauracji. Wszystko lokalne.
Zobaczyłam przepiękny meczet Sabanci położony nieopodal; z 6-ma minaretami. Nowy; z podziemnym parkingiem i ogromnym pięknym parkiem. Prawdziwa perełka - spędziłam tam sporo czasu.

Do Alanyi dotarłam nad ranem (po kolejnej źle przespanej nocy; z Adany do Alanyi 9 godzin jazdy), wymięta, siąkająca nosem, z zapasem serka haloumi (jak się okazało - zbyt małym!) i pełną kartą zdjęć. Było wspaniale. Mam ochotę jeszcze gdzieś się ruszyć, ale zostało mało czasu... za 10 dni, "jak Bóg da", wracam do Polski.


ps. w nagrodę dla tych, co doczytali do końca, odpowiedź na prośby czytelniczek o wrzucenie na bloga zdjęć, cytuję "gorących tureckich facetów". jak narazie do sesji foto zgłosił się tylko mój chłopak, tłumacząc "chcę być sławny tak jak ty!" - niestety jego kandydatuję muszę odrzucić ze względów osobistych (panie mam nadzieję mnie zrozumieją :))).
ale nie poddaję się, pracuję nadal nad tematem...