wtorek, 27 listopada 2007

MANYAKI

Nastał sezon ogórkowy, nie ma co robic, spadł w Poznaniu śnieg, zdjęcia (ponad 6 gb z tego pol roku w Turcji) uporzadkowane, poukladane w folderach. Pora na sentymenty ;)

Pisze tego bloga juz pewien czas, i zauwazam ciekawa rzecz - czytaja go w glownej mierze tzw. manyaki tureckie. Moze nawet tego jeszcze nie wiedza, a zatem, uwaga: co to znaczy manyak turecki i jak sie nim stac?
Manyak to slowo niezbyt pozytywne ;) oznaczajace lekkiego wariata. Mi bardzo sie spodobalo i oswoilam je dla wlasnych potrzeb. Normalnie za "manyaka" Turek sie obrazi, ja sie nie obrazam i wyszkolilam znajomych - oni tez sie nie obrazaja, wrecz traktuja to jako komplement, swiadczacy o jakiejs tam oryginalnosci ;)

Kim jest manyak turecki?
W tym momencie siegamy do poczatkow wszystkiego. Czyli genezy. Fanem Turcji jak wiadomo mozna sie stac na wiele sposobow, ale najpowszechniejsze sa dwa:
a) dzieki wakacjom w Turcji
b) dzieki chlopakowi z Turcji

Jest to typowe wytlumaczenie. Jest jeszcze pare grup (studenci turkologii, pracujacy z Turkami itp), ale jedna wydaje sie calkowicie odrebna:

c) z przypadku

Do grupy c) naleze ja i paru (parunastu? parudziesieciu?) moich znajomych. Mam tu na mysli wszystkich wariatow podejmujacych prace w turystyce. U mnie bylo to calkowicie przypadkowe - skonczylam studia, szukalam zajecia, czegos, co pozwoli mi na zarobienie paru groszy. Przypadkiem trafilam do Turcji. Na tym etapie nie wiedzialam kompletnie nic o tym kraju - tylko tyle, ze jest on ojczyzna niskich, sniadych mezczyzn, ze je sie tam kebaby, ze jest tam takie miasto jak Stambul, i ze bedac kobieta trzeba uwazac. Dobry zestaw wiedzy jak na pierwsza samotna wizyte, prawda? :) Majac jednak od zawsze upodobania do podrozy ruszylam na podboj tegoz kraju :)

I tu otwiera sie proces stawania sie manyakiem. Manyaka spotkalo wszystko, co tylko mozliwe: Ja zaczynalam od pracy w hamamie - lazni tureckiej, a moim pierwszym zajeciem bylo zmywanie podlogi w owym hamamie. Nie pamietam juz ile lez wylalam nad warunkami, w jakich sie znalazlam. Bedac czysta naiwniaczka godzilam sie na prace na czarno, na zabranie paszportu, niby "w celach bezpieczenstwa", na ograniczanie mojej swobody, na prace po 12 godzin dziennie. Potem powoli, powoli zaczeli pojawiac sie nowi znajomi - z tej samej firmy, z tego samego hotelu - mielismy o czym pogadac, wspolnie "uciekalismy" w przerwie na male zakupy na bazarze, wspolnie podgryzalismy zabronione jedzenie hotelowe... wtedy jeszcze wszyscy nie mielismy zielonego pojecia o obyczajach tureckich, wszystko traktowalismy po europejsku, bylismy po prostu soba. Ten okres, mimo, ze najciezszy, najczarniejszy, byl jednoczesnie najlepszy.
Potem dopiero pojawily sie jakies glebsze refleksje, niektorzy z nas zaczeli chwytac tureckie slowka, dopytywac o obyczaje, ja, z racji mieszkania i pracowania poczatkowo tylko z Turkami, uczylam sie dosc szybko. Kiedy zostalam w ramach redukcji kosztow zwolniona z hamamu, i mialam wybor: wracac do Polski lub zostac jako rezydentka i pilotka (o ktorej to pracy nie mialam naprawde zadnego pojecia), wszystko wyszlo na jaw - jeszcze o tym nie wiedzac zostalam tureckim manyakiem ;) Wiedzialam ze MUSZE zostac w Turcji i koniec, chociaz nie wiedzialam dlaczego :) I tak sie wszystko zaczyna. Z pozycji malego robaczka widac, jak wszystko funkcjonuje - pamietam moje zaskoczenie obyczajami i kultura dla mnie kompletnie obca; szef, ktory odbiera mnie z dworca nie kwapi sie by mi pomoc z ciezka walizka, jego wyklad na temat zakazu spotykania sie z Turkami, polityka mojego hamamu pt. nagabywanie turystow i mnostwo innych rzeczy - rozumiem je dopiero teraz (wszystko da sie zrozumiec, albo chociaz troszke zalapac, jesli zapomni sie na chwile o naszej kulturze). Wtedy po prostu robilam, co mi kazano i obserwowalam, obserwowalam ;)

Manyak turecki pracuje w Turcji, ale tak naprawde chodzi mu o bycie w Turcji. Kiedy ktos pyta manyaka, co mu sie w Turcji najbardziej podoba, nie potrafi dac jednoznaczej odpowiedzi ;) Co innego, kiedy sie tam przyjezdza w innym, okreslonym celu - np. zarobienia pieniedzy - widac wszedzie mase przeszkod: z Turkami pracuje sie ciezko (przynajmniej na poczatku, kiedy czlowiek mysli takimi kategoriami jak w Polsce), spozniaja sie, obiecuja cos a potem o tym zapominaja, a ich najwieksze klamstwo, to "no problem". Podobnie, kiedy wybiera sie Turcje jako kraj na wakacje: ich handlowe zaczepki sa męczące, ceny w kurortach wysokie, drogami jezdza jak wariaci, a "ten pan" nawolujacy z meczetu o 5 rano wybudza ze snu.

Manyakom to nie przeszkadza - to znaczy na pewno nie jest to wszystko latwe, ale nie przejmuja sie tym bardzo, zyja mimo tego, najwazniejsza jest sama Turcja - w wymiarze pelnym, a nie jej poszczegolne elementy ;)
Manyaki przyciagaja inne manyaki - i przez te trzy sezony poznalam ich wielu. Manyak nie patrzy na kulture turecka z perspektywy kultury europejskiej, polskiej i nie zaklada z gory, ze jest ona wyzsza. Manyak pasjonuje sie drobiazgami, kolekcjonuje ciekawostki obyczajowe, smieszne dla Polaka wyrazy po turecku.
Potem okazuje sie, ze juz bez myslenia o Turcji nie sposob zyc... to zreszta banalne stwierdzenie, dotyczace nie tylko przeciez Turcji, ale i calej masy innych krajow, ze dzieki kontaktowi z pozornie obca dla nas kultura wzbogacamy siebie i nasze otoczenie. Wiec chce sie jeszcze, i jeszcze ;)
Jako manyak turecki nie jestem w stanie pojechac na tzw. zarobek do Anglii :) Wole zarabiac 10 x mniej, ale w Turcji :)
No coz - w tym momencie niektorzy czytelnicy popukaja sie w glowe - ale do pukania w glowe mojej obecnosci jako rasowy manyak turecki juz sie przyzwyczailam...

pozdrawiam wszystkich manyakow :)

środa, 21 listopada 2007

ZIMNY NOS

Naprawde to juz dwa tygodnie bez nowej notki? Alez ten czas leci... Ja tymczasem siedze w Polsce, raczej marzne, probujac jednoczesnie przeciwstawic sie jesiennej melancholii. Ustalam tez wytyczne dotyczace dalszych zajec, czyli co robic, jak robic, i jeszcze zarobic ;)
Nie sadze, zeby to co naszkicowalam w wielkim skrocie powyzej bylo szczegolnie interesujace dla czytelnikow tego bloga - wszak jest to blog o podrozach, a nie rozterkach zyciowych...

Napisze za to (nie moge sie powstrzymac) na temat szoku kulturowego po przyjezdzie - ale takiego szoku, jakie funduje nam wlasne otoczenie. Albo inaczej - posluze sie cytatem, ktory idealnie opisuje to, co przezywam ja i cale mnostwo pol-emigrantow takich jak ja:

"Powrot do domu wiaze sie z dokonaniem skomplikowanej transformacji kulturowej. Jako osoba odmieniona musisz odnalezc sie w starym srodowisku kulturowym (...) Powrot do domu - jest to proces najtrudniejszy. Jesli sie zastanowic, klopoty zwiazane z powrotem do domu sa oczywiste. Nagle zostaje sie odcietym od lokalnych wiadomosci i plotek. I nie ma znaczenia, ze w nowej rzeczywistosci przestana one byc dla ciebie az tak interesujace.
Twoi starzy znajomi nie widza zmiany, jaka w tobie zaszla. Spodziewaja sie spotkania z kims, kim byles poprzednio, kto wyznaje te same ojczyste wartosci i zwyczaje. Szybko znudza ich twoje opowiesci o zyciu za granica, mimo ze beda przejawiac nimi zainteresowanie. Ich zycie obraca sie wokol innych spraw (...).
Coraz mniej rzeczy robicie w podobny sposob. Gdy ty zaczynasz narzekac na trudnosci, z jakimi przyszlo ci zmagac sie za granica - nie traktuja tego powaznie.
Zycie na obczyznie odmienilo cie w sposob, z ktorego nawet nie zdajesz sobie sprawy. Moze to oniesmielic kazdego, nawet ciebie. (...) Musisz przejsc kolejna adaptacje kulturowa. Wymaga to od ciebie cierpliwosci i mnostwa wysilku, na ktory musisz sie swiadomie zdecydowac."

(cytat pochodzi z ksiazki "Spokojnie to tylko Francja" Sally A. Taylor, wyd. Newsweek 2007)

Mozna powiedziec, ze to wszystko dotyczy osob, ktore za granica przesiaduja dluzej, ale jednak ja uwazam, ze nie tylko. Pol roku TAM i pol roku TU - tez jest bardzo trudne, stawia delikwenta bowiem w pozycji rozkroku - jedna noga daleko, jedna w domu, i ciezko zrobic krok w ktorakolwiek strone, bo nie chce sie rezygnowac z tego podzialu. Jazn jest rozdwojona, tam jest prawie-dom, tu jest dom, tam znajomi, tu znajomi, tam ulubione zwyczaje i tu. Bedac w Turcji tesknie za Polska, i odwrotnie. Nie wiadomo co z tym robic i jak sobie poradzic. Kazdy przyjazd wymaga adaptacji i powolnego przyzwyczajenia sie. A jak sie juz przyzwyczaisz - to wyjezdzasz znowu...

Zeby bylo jasne - nie jestem z tych, ktorzy pragna uciec z Polski - wprost przeciwnie - moim idealem byloby mieszkanie na stale w Polsce i kursowanie (regularne) do Turcji i innych krajow.

Wracajac do tematu adaptacji w Polsce - trudno jest takze z ludzmi:
wielu z nich ma mnie za turecka maniaczke, wiec cokolwiek nie powiem, odczytuja jako wyraz tureckiej manii. Wlosy spinam po turecku, uroda mi sie zrobila turecka, a ta bluzka na pewno turecka (pewnie made in Turkey ale niestety kupiona w H&M :)) Denerwuje mnie to strasznie, bo nawet jesli jestem fascynatka tego kraju to jednak jestem Polka czuje sie Polka i wcale, ale to wcale nie zamierzam udawac, ze tak nie jest - wprost przeciwnie ;)
Natomiast mam wrazenie ze niektore osoby chca mi zrobic przyjemnosc rownajac mnie z Turczynka co powoduje jakies dziwne nieporozumienia.
Poza tym... wracam do Polski bo tego chce. Chce byc w Polsce, i wtedy nie mam ochoty byc kojarzona jako pseudo-Turczynka tylko jako stara dobra ja.
To wlasnie powoduje jakies dziwne odczucia, i tym trudniejsza adaptacje w Polsce...

Co innego, gdy ktos naprawde zainteresowany jest moimi opowiesciami i tym jak tam jest - wtedy sluze informacja i potrafie sie rozgadac :) Ale po 3 sezonach w Turcji potrafie juz ocenic, kto naprawde jest zainteresowany, a kto nie.
Natomiast wiekszosc osob mi bliskich (jak w cytacie z ksiazki) opowiesci o moich obawach, trudnosciach, itp podsumowuja tylko "Alez na pewno sobie poradzisz, kto jak nie ty" - co tylko doprowadza mnie do szewskiej pasji, bo co oni moga o tym wiedziec?!

No tak. I rozgadalam sie, chociaz nie mialam takiego zamiaru.

Co do planow, to zdradze tylko, ze MAM KOMPLETNY KOLOWROT I NIE WIEM JUZ CO MAM ROBIC. I to wszystko ;)

wtorek, 6 listopada 2007

PAZARLIK

Wróciłam do Polski, przezywam aktualnie szok kulturowo-temperaturowy. Prosto z plazy i sukienek w kwiatki przeskoczylam w kałuże i wysokie buty z futerkiem. Życie.
W naturalnym trybie oswajam sie na powrot z regionalnymi smakołykami (dzieki namietności do chleba orkiszowego z żółtym serem jestem już chyba znana; czy ja naprawde tak czesto o tym na blogu wspominalam? - teraz wszyscy mnie pytaja jak serek na chlebku smakowal...).
Witam sie z ludźmi, rzeczami, widokami, nie mówiąc już nawet o ukochanym kocie ;) Idzie to w miarę sprawnie, bo to już nie pierwszy raz, i wypadało by się przyzwyczaić. Z drugiej strony pierwszy raz byłam tak długo - bo 6 miesięcy - poza domem, wcześniej mając tylko 3 tygodnie odpoczynku po pobycie w Maroku (1,5 miesiąca). Po takim maratonie zupełnie inaczej, uwierzcie, patrzy się na pobyt w Polsce; nagle wszystkie billboardy i reklamy w telewizji są nowe. Nie znam twarzy aktualnych polityków, chociaż znam ich nazwiska (czytywałam gazety). Mimo, że znajomi starali się mnie (w jakimś tam stopniu) informować o ciekawych wydarzeniach, wiadomo, że mnóstwo informacji mnie ominęło, i teraz bez przerwy wszystko mnie zaskakuje. Przy okazji jaka to frajda dla otoczenia: stare "sensacje" i plotki mogą zreanimować i opowiadać dla mojej potrzeby :)

Wszystko to ma jakiś tam urok, chociaż nie należy do rzeczy łatwych (aż ciężko mi sobie wyobrazić jak bym się czuła po kilkuletniej nieobecności w kraju...)

Oczywiście, jak to bywa po takim pobycie w ciepłym kraju, trzeba zrobić niezbędne zakupy: ciepłe buty to priorytet najwyższy... przecież od marca paradowałam w japonkach i klapkach, a skarpetek moje nogi nie widziały od dawna. Wybrałam się więc do centrum handlowego. I tu... wracamy do tematu Turcji (kochani czytelnicy zastanawiali się pewnie do czego zmierza ten przydługi wstęp). Przeżyłam bowiem prawdziwy szok, przypominając sobie sklepy w Turcji i porównując z tym, co zobaczyłam tutaj.

Wiadome jest, że handlowanie w Polsce i Turcji to dwa odrębne światy choćby ze względu na kulturę i wielowiekową tradycję. Chociaż wydaje mi się, że targowanie się istniało w jakiejś tam formie wszędzie (specjalistow poproszę o komentarz). Wystarczy sobie przypomnieć rynki i bazary. Są i w Polsce i w Turcji.
W Polsce jak jest - wszyscy wiedzą. Niech więc będzie parę słów o tureckim handlowaniu... bo to coś, co wymaga szerszego opisu.

Historycznym tytułem wstępu: w tradycyjnej kulturze muzułmańskiej to panowie zajmowali się robieniem zakupów (jako że oni działali w sferze publicznej; kobieta rządziła domem). Wychodzili niejako na "polowanie" na najlepsze towary. Zastanawiające jest dzisiaj, dlaczego w kurortach tak dużo jest mężczyzn-sprzedawców. Nawet w sklepach z bielizną damską ;) O to często pytają turyści. Myślę (oczywiście mogę się mylić), że wynika to z faktu, że zapotrzebowanie na ręce do pracy jest duże, i do tych kurortów ściągają panowie z całej Turcji, uprzednio zostawiwszy matki, narzeczone i żony w domach :) Pewnie dlatego jest widocznie mniej kobiet; wystarczy bowiem pojechać do bardziej "normalnego" (mniej turystycznego, większego) miasta, by zobaczyć już wymieszanie płci w tej kwestii. Więc chyba jednak nie chodzi tu o kontynuowanie tradycji, tylko o zwykły ruch "za chlebem".

Idąc ulicą w miejscowości turystycznej typu Alanya człowiek staje się nie - "łowcą" jak to było na dawnych bazarach - ale "zwierzyną łowną". Temperament tureckich sprzedawców nie pozwala im po prostu siedzieć i czekać, jak u nas, aż ktoś łaskawie odwiedzi sklep. Nawoływania, zaczepianki, wszystkie te "hallo" i "cześć" na przemian z czeskim "ahoj" zna każdy, kto zawitał na Riwierze. Myslałam, że dotyczy to tylko sklepów, w których należy się targować - tam cena, jak wiadomo, jest elastyczna, więc sprzedawcom zależy na każdym kliencie, bo a nuż trafi na naiwniaka, któremu wciśnie mniej za więcej. Z ulgą wchodziłam do tak zwanych "butików" markowych firm, myśląc, że odpocznę. Gdzie tam! Po wejściu do sklepu automatycznie przyczepia się do ciebie sprzedawca (dlatego pewnie jest ich tak dużo), który rozpoczyna czarowanie. "Wiesz, mamy specjalną promocję. Skąd jesteś? Polska? Ko-cham-cie." - załóżmy, chcesz kupić koszulę. Podchodzisz do wieszaka z koszulami. Sprzedawca dwoi się i troi. Wyjmuje wszystkie koszule jakie ma na stanie, kompletnie nie zwracając uwagi na twoje słowa, że interesuje cię tylko zielony kolor. "Prawdziwa bawełna! Oryginalny adidas!", chociaż i on i ja wie, że nieoryginalny. Obskakuje. Nie przerywa rozmowy. Nie odsuwa się na krok. Nie masz okazji na to, by w spokoju pokontemplować zawartość sklepu. Wchodzisz do przymierzalni. Sprzedawca czyha za zasłonką "I jak? I jak? Cudownie!". I tak dalej. Kiedy już wie, że kupisz daną rzecz rozpływa sie jeszcze bardziej. Prowadzi cię do kasy. Komplementuje, a potem żegna w drzwiach prawie ze łzami w oczach.
Tak to wygląda w dużym skrócie. Do tego dochodzą jeszcze takie rytuały jak częstowanie herbatką, najczęściej jabłkową (stara zasada psychologiczna: dostając coś, chcesz się odwdzięczyć, i bardziej jesteś skłonny do zakupu). Rozsiadanie się na kanapach. Przy wyższej stawce pojawiają się papieroski i alkohole (zmiękczanie kupującego).

W samym procesie targowania najważniejsze są następujące sprawy:
  • gra na czas - chodzi o to, by nie targować się szybko, tylko aby celebrować ten proces i rozciągać go w czasie. Wynika to z faktu, że Południowcy nie lubią się spieszyć. Dążąc od razu do zakończenia transakcji robi się wrażenie niewychowanego, bezczelnego, a pewnie i także niezrozumiałego raptusa. Dlatego należy liczyć się z tym, że spędzi się sklepie od 15 minut do 3 godzin (byłam świadkiem). Oczywiście im towar cenniejszy, tym rozciągamy się na fotelach dłużej.
  • nawiązywanie przyjaźni polsko-tureckich - rozmawiamy ze sprzedawcą o tym skąd jesteśmy, czym się zajmujemy, i wypytujemy go o to samo: rodzina, dzieci, z jakiego miasta pochodzi. Krok po kroku zbliżamy się do siebie; im bliżej zaznajomieni jesteśmy, tym niższą cenę możemy uzyskać, wiadomo, przyjaciołom należą się specjalne prawa. Niekiedy po takich handlach zostają kupującym stosy wizytówek, a sprzedawca pamięta ich z imienia i wita nawet po roku.
  • uśmiech i otwarta mowa ciała - dowcipkujmy, żartujmy, machamy rękami, próbujemy mówić po turecku - czyli pokazujemy sprzedawcy, że świetni z nas ludzie. Turcy lubią turystów 'cana yakin' - czyli bliskich sercu. Ktoś spięty i nastawiony tylko na zrobienie dobrego biznesu, albo od progu wołający "za ile to, bo jak dla mnie warte jedno euro" - niewiele zyska.

Co innego w Polsce. Wchodząc do sklepu nawet nie mam komu powiedzieć "Dzień dobry" - sprzedawcy nie widać (pewnie robi sobie na zapleczu herbatę albo schyla się pod ladą). Nawet jeśli gdzieś tam go/ją widzę, moje wejście nie robi na nich wrażena. Ot, kolejna weszła. Spokojnie oglądam towar, bez słowa idę do przymierzalni, sama podejmuję decyzję czy biorę, czy nie. Podchodzę do kasy. Niekiedy sprzedający obdarzy mnie paroma frazesami typu "Życzymy miłego dnia" - mniej lub bardziej automatycznymi.

Oczywiście pewnie trochę uogólniam, i krzywdzę. Ale niestety takie były moje wrażenia po paru rejsach po polskich sklepach zaraz po powrocie. Oczywiście inaczej jest w małych sklepikach, gdzie zawsze można wymienić parę słów, pogadać o tym, czy owym, wybrać coś z pomocą zaangażowanego sprzedawcy. Ale inna sprawa, że w Turcji handlowanie i targowanie się to pasja. Wystarczy przejść się na bazar warzywno-owocowy (każde miasto i każda dzielnica mają swój cotygodniowy bazarek) - nawoływanie się, okrzyki "biiiiii miliyon biiii miliyon!!!" (rownowartosc jednej liry jeszcze przed denominacją); "chodźcie, tylko u mnie świeże czereśnie!!!", wymienianie komentarzy z innymi handlarzami, wszystkiego można dotknąć i spróbować. Południowa bliskość kupującego i sprzedającego. Na pewno trzeba to lubić, i trzeba się przyzwyczaić.
Ale, ale. Czym innym jest pasja do targowania - a czym innym męczenie, nagabywanie, wciskanie na siłę turystom czegokolwiek, byle sprzedać. To już niestety skrajność obecna w kurortach. Niestety nie ma co liczyć na to, że kampania reklamowa przeprowadzona w Alanyi, której celem było ograniczenie tych praktyk, coś zdziała. Turcy po prostu nie dają się przekonać, że turysta sam ma oczy, i jak chce, to zauważy, a jak zauważy, to sam potrafi wybrać - rozejrzeć się - kupić.

Mimo tych utrudnień, i mimo samego faktu, że jak widać po polskim handlowaniu, to jednak kompletnie inna bajka, przystająca do naszych pólnocnych temperamentów, warto kiedyś skusić się na taki "pazarlık". Ile to kosztuje potu, stresu, ile się człowiek nagłowi, do jakiej ceny można zejść, żeby nie wprawić sprzedawcy we wściekłość... a satysfakcja z upolowanej zdobyczy, i odkrycia w sobie talentów, których nigdy się nie podejrzewało - bezcenna :)