sobota, 26 września 2009

MISZ MASZ ZDJĘCIOWY

Nie mam czasu na robienie zdjęć wg klucza (a tych kluczy parę w głowie siedzi, także i wiele innych pomysłów, i czeka na koniec sezonu). Ale mimo wszystko - dla spragnionych obrazków - trochę fotek... z kapelusza. Czyli od tak zwanej czapy. Pomieszanie z poplątaniem, turecki, alanijski misz-masz.


Płody własne. Kiedyś robiłam już börek, wtedy ze szpinakiem. Tym razem postawiłam na sigara boreği ("papierosowy"), czyli wersję w innym kształcie nadziewaną serem i natką pietruszki. Tureccy ortodoksi stwierdzili, że papierosa to nie przypomina, raczej gigantyczne cygaro. Nie szkodzi; polsko-słowacko-czesko-tureckie towarzystwo pałaszowało, aż uszy się trzęsły.


Z dalszych kulinariów, tym razem na słodko: mój ukochany kadayif (od lewej, dwa chrupiące kawałki), oraz fistik sarma, czyli "pistacjowy zawijaniec".


A na deser po deserze lody z koziego mleka z Maraş podawane w wafelku z Mersin. I wszystkie lody na patyku i z proszku się chowają.


Wreszcie spokojne morze.


Ilustracja z podręcznika do nauki tureckiego:
- Kaç ördek var? (Ile jest kaczek?)
- Üç ördek var. (Kaczki są trzy)


Efes pilsen, czyli bezwstydna kryptoreklama. I wcale nie szkodzi, że piwa nie widać.


Znakomicie mieszkało mi się z pilotką ze Słowacji. A oto jedna z pamiątek, które po sobie zostawiła, i której urok nieustannie mnie obezwładnia (ps. Wiecie co to znaczy po słowacku "frajer"? No właśnie.)


Widok z kuchennego balkonu naszego mieszkania. Cały sezon tak samo fotogeniczny.


Kolejna wersja jednego z najbardziej klasycznych widoków Alanyi. Niektórym to nigdy nie dość.


Zaczyna się wyjeżdżanie, zaczynają się pożegnania. Ku pamięci na koniec sezonu. Bo tu naprawdę WSZYSTKO może się zdarzyć...

poniedziałek, 21 września 2009

I PO RAMAZANIE

Skończył się Ramazan! Dokładnie w niedzielę rano. Niestety nie słyszałam uroczystego nawoływania z meczetów czy śpiewów, które budziły mnie w poprzednie lata; akurat tego dnia byłam wyjątkowo zmęczona... tak to jest, jak oprócz nadal nie kończącej się pracy z nowymi grupami turystów (kryzys? jaki kryzys?), przeżywa się jeszcze odwiedziny bliskich przyjaciół. Człowiek najchętniej rozdwoiłby się, żeby odhaczyć biurowe, hotelowe i wycieczkowe obowiązki, a jednocześnie spędzać z tak przecież wytęsknionymi osobami jak najwięcej czasu...

W pierwszy dzień świąt do naszych drzwi pukały dzieciaki, które zgodnie z tradycją należy obdarować cukierkami. Cukierki zresztą są w Şeker Bayramı (dosłownie "Święto Słodyczy") - wszędzie. Wszyscy się częstują, a odmówić nie sposób. Zresztą to całkiem miły zwyczaj ;)
Dla nas, Europejczyków tutaj przesiadujących koniec postu nie oznaczał niczego szczególnego poza tymi słodyczami. Za to z relacji Króla Kukurydzy* ;)) wiem, że dla Turków świętowanie obejmowało poza posiadówkami przy stole i wizytami krewnych i znajomych królika, także wielogodzinne telefoniczne rozmowy z całą resztą nieobecnych bliskich i dalszych spokrewnionych osób. A także oglądanie meczu koszykówki Turcja-Rosja.

Wieczorem Europejczycy i Turcy wylegli na ulice i do knajp, w tym także i my - znajomi z pracy i z poza pracy, więc przy stole zasiedli obywatele Czech, Słowacji, Polski, Turcji - a rozmowy i śmiechy były obfite i długie.

Iyi bayramlar!

*)Król Pomarańczy jest jednocześnie Królem Kukurydzy, to tak odnośnie podejrzeń czytelników o niestałość Skylar w uczuciach. Ba, można go wręcz nazwać Królem Serca Skylar ;)


ps. Przy okazji końca Ramazanu ogłasza się zwykle doniosłe wydarzenia. Na przykład że ktoś się z kimś zaręcza, albo wyznacza oficjalną datę ślubu. Ale o tym, jak dobre bogi i pomyślne wiatry nam pozwolą, c.d.n.

sobota, 12 września 2009

NOSTALJI

W nocy była taka ulewa, że nie dało się spać. Trochę strach, szczególnie na naszym czwartym piętrze. Okiennicami nieco rzucało, trzasnęło drzwiami, o mały włos stłukło szklankę w kuchni. A teraz jest znów ciepło, tylko pochmurnie. Idealna pogoda na sobotni dzień w biurze kiedy nie trzeba iść "na zewnątrz" (czytaj: na wycieczkę, do hoteli, na lotnisko), tylko można posiedzieć, i pomiędzy załatwianiem pomniejszych spraw związanych z pracą, rozmawiać przez internet z przyjaciółmi.

No i oczywiście jestem w romantyczno-nostalgicznym nastroju. Moje stanowisko pracy mieści się niedaleko biurowej kuchni. Kiedy mam otwarte okno, słyszę wszystko - pogaduchy sprzątaczek, dyskusje o życiu przy szklance herbaty, całą tą resztę, o której się opowiada podczas przerwy na kawę. A otwarte okno mam często, należę bowiem do wrogów klimatyzacji. Szczególnie przy 27 stopniach - po co klima?
Docierają też do mnie śpiewy kolegów z biura. Śpiewy kolegów z biura to fragment głębszego zjawiska bardzo popularnego w Turcji, czyli śpiewy tureckich mężczyzn. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim stopniem bezwstydnego rozśpiewania co tutaj. I to właśnie u panów! Repertuar wybierany przez nich to stare romantyczne piosenki, z tą taką bogatą linią melodyczną, której my jakoś nie potrafimy dobrze powtórzyć.
Tak, jest to po trosze kiczowate. Turcy zresztą mają skłonność (słabość?) do kiczu, przy czym sami traktują go prawie poważnie. Te wszystkie wyretuszowane zdjęcia ślubne i nie tylko - nawet zdjęcie legitymacyjne jest przerabiane na takie z romantycznym, zamglonym wzrokiem. Zachód słońca w niekończących się wersjach. Wielkie, bezowate suknie ślubne, albo te wieczorowe: zdobione do granic niemożliwości falbanami, koralikami, kryształkami i czym jeszcze. Łączenie kolorów i wzorów. Kratka z paskami, czerwone z zielonym. Umeblowania niektórych mieszkań. Nazwy sklepów i zakładów usługowych: mój niekwestionowany numer jeden od lat to warsztat samochodowy o nazwie "Księżyc i róża". Bülent Ersoy - gwiazda piosenki, który kiedyś był mężczyzną, a teraz zadaje szyku w eleganckich sukniach. Teledyski pop - stare albo nowe, bez znaczenia. A propos, telewizja muzyczna Kral od jakiegoś czasu puszcza klipy w serii "Nostalji" - stare przeboje, o których być może już się nie pamięta...
Albo które pamiętają jedynie chłopcy wyśpiewujący melodie pod nosem.

Dla ilustracji. Pierwszy przykład Kiczu z serii Nostalji (przygotujcie się na coś, co może zrzucić Was z krzesła):



A tu, dla uspokojenia, przepiękna piosenka Tarkana, z czasów, kiedy miał wymalowane tylko oczy. Śpiewał ją na pewno pod nosem niejeden turecki chłopak... ;)

środa, 9 września 2009

DESZCZ

Wczoraj zanotowaliśmy pierwszy od maja opad deszczu. Było cudownie. Powietrze zaczęło pachnieć wilgocią i świeżością. A moknące w deszczu palmy to klasyk, którym chyba nigdy nie przestanę się zachwycać.
O ile w Europie deszcz oznacza od razu znaczące ochłodzenie i nostalgiczną atmosferę na resztę dnia, o tyle u nas na południu Turcji o tej porze roku opady są zazwyczaj krótkie i gwałtowne (tak, że koła samochodów brną w rzekach, którymi stają się ulice). Po nich wychodzi słońce, wszystko momentalnie schnie, a temperatura wraca do poprzedniej - mamy więc znów około 30 stopni.

Oczywiście nie wszędzie: wczoraj oglądałam na co drugim telewizyjnym kanale relacje z powodzi, która dotknęła europejski skrawek Turcji - Trację. Mówi się, że w Stambule takiej powodzi nie było od 80 lat. Reporterka jednej z telewizji w twarzowej żółtej pelerynce przedziera się przez wodę relacjonując "O, sięga mi do pasa" - i taki styl dominuje w większości telewizji, niestety. Przewaga sensacyjnych obrazków nad profesjonalizmem...

Akurat dzisiaj w większości polskich biur wymiana turnusów. Goście wyjeżdżający szczęśliwi, że nie zostają jeszcze tydzień. Goście przyjeżdżający co prawda trafili na słońce, ale uprzedziłam ich, że może być różnie. O ile sama jestem niezwykle szczęśliwa z powodu zmiany pogody (wreszcie można normalnie żyć i oddychać), o tyle rozumiem punkt widzenia osób, które są tu tylko na wakacje ;)

A ramazan ciągle trwa. Swego czasu mój bardzo silnie wierzący kolega Ömer (obecnie w wojsku) mówił, że w połowie trwania postu albo na jego koniec zawsze pada - z woli boskiej, po to, aby poszczącym było lżej. Kiedy wczoraj spadły pierwsze krople, siedziałyśmy akurat na balkonie z moją współlokatorką Słowaczką. Usłyszałyśmy po paru minutach deszczu rozlegające się nawoływania z meczetu. Nienormalna pora; akurat o tej godzinie nie ma żadnej modlitwy. Czyżby podziękowanie za deszcz?
Tutaj naprawdę na to się czeka.

Poza tym zrobiło się jakoś tak zielono. Czyściej. A widok na góry, to już kompletna bajka.

W związku z deszczem jesteśmy bardzo senni. I spokojniejsi. Nagle wzrasta spożycie kawy...

Lubię koniec sezonu w Turcji.

piątek, 4 września 2009

GEÇMIŞ OLSUN

... czyli "niech przeminie". Tak mówi się do chorych. Fajny, uniwersalny - na każdą chorobę - zwrot. Usłyszymy zarówno od lekarza, po wysłuchaniu diagnozy i odebraniu garści recept, jak i od aptekarza, bo wymienieniu garści recept na torebkę leków.
Z racji moich ostatnich zdrowotnych kłopotów (tak, nadal się z choroby nie wykaraskałam, staram się oszczędzać by dojść do siebie - niniejszym w biurze mają mnie za leniucha) z tym zwrotem mam do czynienia niemal bez przerwy.
Niniejszym postanowiłam dać znak życia kochanym czytelnikom opowiadając o tym, jak się w Turcji choruje - bo mam w tym temacie niejakie doświadczenie.

Kilkakrotnie nawiedzając tureckie szpitale (z turystami, jako pilot i tłumacz, oraz sama, jako pacjentka), doświadczyłam dotkliwej odmienności służby zdrowia tureckiej od polskiej. I nie ma tu znaczenia kwestia, czy ośrodek jest prywatny czy państwowy. Od kilku lat turecka służba zdrowia funkcjonuje sprawnie - po reformach. Leczyć się można tam, gdzie się wybierze. Można iść do przychodni państwowej - czysto, nowocześnie, bez kolejek. Ale jeśli chcemy jeszcze lepiej - wybieramy ośrodek prywatny, gdzie standard jest jeszcze wyższy. Wtedy płacimy tylko niewielką kwotę (resztę pokrywa ubezpieczenie). A co z bezrobotnymi? Otrzymują oni tzw. zieloną kartę, z którą mogą udać się do szpitala prywatnego, i będą rzetelnie leczeni i dokładnie badani - koszta pokrywa państwo.
Będąc cudzoziemcem korzystamy z ubezpieczenia turystycznego - a zatem kierujemy się do prywatnych klinik. I tu - niezwykle pozytywne doświadczenia... aż się chce zdrowieć.
Trzy lata temu spędziłam noc w szpitalu. Miałam jednoosobową salę z łazienką, na ścianie telewizor (w której grała m.in. polska telewizja), w lodówce butelkę wody. Z okna widok na morze! Wylegując się na łóżku pomyślałam, że wiele alanijskich hoteli mogłoby pozazdrościć standardu takiej szpitalnej sali ;)
W tym roku odwiedziłam tureckiego okulistę. Rejestrując się wpisano mnie do bazy pacjentów - tam "zbiera się" wszystkie moje dane, czyli kolejne wizyty i wyniki wszystkich badań. Nie potrzeba żadnych kart i dokumentów - przychodząc kolejny raz otrzymujemy w rejestracji małą nalepkę z kodem kreskowym, który lekarz wklepuje do swojego komputera - i ma moje dane dostępne od razu.
W oczekiwaniu na wizytę poddano mnie kilku badaniom wzroku - sprawdzono komputerowo moc widzenia itd., mimo że przyszłam z zupełnie innym problemem. Nie szkodzi - kiedy weszłam już do gabinetu, lekarka wiedziała o moich oczach sporo, co bardzo ułatwiało sprawę.
Niedawno byłam też u dermatologa. Pierwsza wizyta była płatna, ale ponieważ leczenie trwać ma dłużej, kolejne wizyty kontrolne i wypisywanie dalszych recept są już za darmo. Miła odmiana...
Badanie krwi? Wyniki gotowe po godzinie.
I tak dalej, i tak dalej...

Ponieważ w Alanyi obcokrajowców jest sporo, w większych prywatnych szpitalach organizowane są osobne recepcje dla cudzoziemców, gdzie personel albo pochodzi z Europy, albo mówi biegle po angielsku czy niemiecku.

Tyle o opiece zdrowotnej - myślę, że wystarczy, by wyrobić sobie jakiś obraz sytuacji. Ale co innego służba zdrowia, co innego turecka mentalność. Turcy na większość chorób i choróbek mają kilka określonych sposobów:
1. Antybiotyk
2. Zastrzyk w pośladek
3. Kroplówka i noc w szpitalu

Antybiotyki można (o zgrozo) kupić w aptece bez recepty. Wielokrotnie aptekarz namawiał mnie na zakup antybiotyku, kiedy prosiłam o lekarstwo na zwykłe przeziębienie. Zatrzyk stosuje się w cięższych przypadkach, a kroplówkę - w najcięższych. Sprawdziłam na sobie - działa :)

Tak na marginesie, pisząc o tureckiej mentalności miałam na myśli coś jeszcze. Źle się czujesz? Jesteś blady/a? Zmęczony/a, przybity/a?
Zaraz wszyscy to tobie powiedzą.
Trzeba przyznać, że Turcy nie krygują się w tych kwestiach. Są zaskakująco szczerzy w ocenie wyglądu. A szczodrzy w udzielaniu "pomocnych" rad.
Załóżmy, że jestem przeziębiona. Czerwony nos, czerwone oczy, nieciekawy wygląd. Staram się ukryć co się da makijażem i okularami słonecznymi, ale Turcy nie są wrażliwi na te subtelne sygnały. Wchodzę do biura:
- O, cześć Skylar! Jesteś chora? Tak? Oooo, nie dobrze. Gecmis olsun.
Podobnie wyczuleni są, kiedy wyskoczył ci na czole pryszcz ("O, masz coś na czole! Niedobrze, niedobrze. Gecmis olsun"), jak i kiedy przytyło ci się troszkę ("O, przytyłaś!"). Nie - przed Turkami nic się nie ukryje.

Bezpośrednio z kwestią zauważania czyjejś choroby wiąże się udzielanie porad. Zatroskany Turek czy Turczynka od razu przypomni sobie, że jego brat/ciotka/babcia mieli podobną przypadłość, i udało się znaleźć cudowny lek, który pomógł. Rozpoczyna więc dokładne wyjaśnianie co to było, jak się nazywało, jak się stosowało - nie zwracając uwagi na to, że mówienie o danym problemie może być dla kogoś kłopotliwe, tym bardziej, jeśli rozmawia się w obecności osób trzecich (!)

Cóż. Mamy przecież dobre chęci, prawda? Całe szczęście, że jeśli wyglądamy dobrze, Turcy czy Turczynki też na pewno to nam powiedzą!
Geçmiş olsun...