czwartek, 29 maja 2008

TURCY W ŚWIECIE BIUROWYCH OBOWIĄZKÓW

Zapowiadałam jakiś czas temu, że napiszę o tureckich mediach, ale temat ten niezmiernie mnie fascynuje. Sama myśl o tym, że mam napisać o tureckich mediach, szczególnie reklamach, sprawia mi taką frajdę, że nie chcę tak szybko jej kończyć :) Wiadomo, oczekiwanie jest zawsze najprzyjemniejsze, dlatego dzisiaj będzie o czymś innym (co też, jak się okaże niżej, jest całkiem miłe).
Czyli o pracy w tureckim stylu.

Piszę o tym dlatego, że obecnie, jak wcześniej wspominałam, siedzę papierami zasypana w tureckim biurze, przygotowując sezon. Od rana, do popołudnia, nawet wieczora. Gdyby to było polskie biuro, byłabym załamana. Rezydenci i piloci (a więc ja, na 100%) należą do osób, których siedzenie w jednym miejscu codziennie określoną ilość godzin wykańcza psychicznie-i-fizycznie, a rutyna budzi myśli samobójcze. Jesteśmy jak przysłowiowe niebieskie ptaki, fruwające tu i tam, i znajdujące w tym fruwaniu prawdziwą przyjemność i pasję.

Tymczasem, rok temu, od kiedy moja praca zaczęła się wiązać nie tylko z pilotowaniem i rezydowaniem, ale także biurowymi obowiązkami, kompletnie zmieniłam zdanie. No, ale cóż - tutaj, w takich warunkach, naprawdę można to polubić.
A jakie to warunki? Już spieszę wyjaśniać...

1. Pogoda - to oczywiste. W ciepłym klimacie biurowy chłód jest zbawieniem, a nie męką.

2. Balkony, kanapy, przestrzeń ogólnodostępna - biuro musi posiadać miejsce, gdzie będą się spotykać wszyscy pracownicy w godzinach jak najbardziej różnych. Często jest to kuchnia (o tym w następnym punkcie), często balkon, gdzie można bezkarnie wypalić papierosa i pogadać. A jak wiadomo gadać Turcy i Turczynki wprost uwielbiają, więc rozmowy często ciągną się długo (jeden temat można omawiać na wiele sposobów i przy przyjściu każdej nowej osoby jest jej referowany). Jest to też miejsce nieszkodliwych flirtów i zaczepek, dzięki temu pracownicy biurowi integrują się ze sobą ;)

3. Kuchnia - jest sercem biura. Co ciekawe, tutaj nie robi się sobie samemu jedzenia na kuchennym sprzęcie, jak to w Polsce często bywa. Wspólne jedzenie jest w Turcji jednym z najukochańszych skarbów; ciężko spotkać kogoś z kanapkami zrobionymi w domu czy zupką z kubka. Obiad, zamawiany z zewnątrz, jest bardzo "turecki" (ryż/makaron, do tego kofte, czyli pulpeciki, fasola w sosie pomidorowym, jogurt, sałatka z ogórka i pomidora, i duża ilość chleba - to wszystko składniki, z których większość powtarza się codziennie).
W kuchni pracuje specjalna pani, która zajmuje się przygotowywaniem herbatek, kawek i soczków i roznoszeniem po pomieszczeniach biurowych na zamówienie.
Ponieważ w kuchni na ogół nie ma dużo miejsca, pracownicy zgadują się na wspólne 2-3 osobowe wyjścia na obiad, co ma też, oczywiście, aspekt towarzyski.

4. A propos zgadywania się - w Polsce pracownicy biurowi używają komunikatora gadu-gadu, chyba że jest zablokowany przez biurowego informatyka, wtedy pozostaje komunikacja poprzez firmowy e-mail. W Turcji nikt nie bawi się w blokowanie - przecież MSN (najpopularniejszy tu komunikator) moze pomóc w pracy, prawda? A, że przy okazji służy do nie-do-końca firmowych rozmów, to drobny szczegół...

5. Styl pracy jest prawdziwie południowy, czyli pełen luzu. Nie widziałam, żeby ktokolwiek poza recepcjonistami przychodził i wychodził punktualnie. Każdy ma swoje tempo i swój rozkład, który jest kompletnie nieprzewidywalny :)
Szukam księgowego. Gdzie księgowy? Wyszedł. Kiedy będzie? Za dwadzieścia minut. OK. Rozsądnie biorąc poprawkę na tureckie wyczucie czasu wracam do poszukiwań po godzinie. Gdzie księgowy? Nadal go nie ma. Ale pewnie zaraz przyjdzie. I tak kilka razy... Pod koniec dnia stwierdzam, że moja sprawa nie jest właściwie tak ważna - zrobię to jutro :) Nie ma przecież pośpiechu.
Bywa to oczywiście denerwujące, ponieważ jestem Polką i moi klienci (turyści) też są Polakami; nie mam więc zamiaru im tłumaczyć naszego kolejnego spóźnienia tym, że nie mogłam znaleźć firmowego kierowcy, bo palił papierosa i zagadał się w kuchni - obawiam się, że nie zrozumieliby :) Tak samo z brakującym tonerem do drukarki czy papierem, albo nie przybitą do ściany od 3 tygodni tablicą korkową. Kiedy to zrobicie? Zrobimy niedługo, dziś nie, bo jest dużo pracy. OK, to jutro? Tak, jutro. - i tak codziennie, do momentu, gdy potrzeba coś na "już" (nie według mnie, tylko kiedy oni uznają, że moja sprawa jest faktycznie nagląca). Wtedy wszystko załatwia się w 5 sekund.

6. Prawdziwą rozkoszą są w biurze rozmaite święta i okazje, na przykład urodziny. Dzieje się to spontanicznie, bez sztucznego (co znam z Polski) reżyserowania i "wygospodarowywania czasu" na poczęstunek z tortem. Tutaj po prostu ktoś leci do zaprzyjaźnionej patisserie, kupuje ciastka czy oblany słodkim i kalorycznym kremem tort, i zwołuje wszystkich na imprezkę. Od kierowcy, po najwyższego szefa, wszyscy na równi uczestniczą w celebrowaniu, rozsiadając się na kanapach i wypijając jeszcze więcej herbatek. Gdy pojawi się w pracy nowa dziewczyna, często aby "wkupić się w łaski" i "zintegrować" przynosi własnoręcznie zrobioną przez siebie pyszność, na przykład börek (podobne do francuskiego ciasto z np. słonym serem i szczypiorkiem albo mięsem w środku) Na marginesie, nie widziałam, aby ktoś kupował sobie cokolwiek do jedzenia w samotności. Turcy uwielbiają się dzielić jedzeniem, a spróbuj im odmówić! :)

Sześć powyższych punktów wyjaśnia chyba wszystko. To, że codziennie przychodzę do biura obojętnie o której godzinie (gdyby mieli coś pilnego to na pewno zadzwonią). To, że mimo całodziennej pracy, gros spraw nadal jest nie załatwione, i czeka na "ostatnią chwilę", bo wtedy zrobi się ekspresowo. To, że po przyjściu do biura najpierw spędzam jakieś pół godziny na pogaduchach "co tam słychać", piciu herbatki a dopiero potem przejściu do mojego biurka. To, że na moich kolanach codziennie siedzi taki oto ancymon,

bo wlazł był sobie przez okno i mu się spodobało.

Z prawdziwym niepokojem myślę o dniu, kiedy natężenie wycieczek, spotkań w hotelach i transferów na lotnisko będzie tak duże, że będę tu bywać jedynie okazjonalnie. A propos, przypomina mi się biuro w Maroku - było podobnie, tylko jeszcze dodajmy dwu-trzygodzinną sjestę, podczas której cała firma zamierała. Wszyscy Marokańczycy udawali się na obiad, do miasta, a "biedni" Europejczycy nie posiadający tego nawyku zostawali przy swoich biurkach klepiąc w komputery w ciszy...

Cóż, jeśli praca biurowa to tylko w krajach południowych :)

ps. jakby na potwierdzenie całej notki wczoraj wydarzyły się dwie rzeczy: siostra-kogoś-tam-z-firmy przyprowadziła na chwilę dziecko do popilnowania. Cała załoga oczywiście podzieliła opiekę między sobą; najpierw recepcjonista, tzw. dział operacji, a nawet sam szef. Bo w Turcji poza innymi świętościami, dzieci są świętością najwyższą i kompletnie rozsypują każdy "ustalony" porządek, wszyscy bowiem rzucają się aby je ucałować, wyściskać i z nimi pogadać. A potem Gulşen, czyli pani od kuchni, zapytała czy już skończyłam pracę w biurze na dziś, bo ona farbuje sobie włosy i chciałaby zaraz w mojej łazience spłukiwać farbę. SPŁUKIWAĆ FARBĘ. W pracy. Piękne.
Wszyscy czują się tu swobodnie, może na nasze normy zbyt swobodnie, ale trudno się dziwić, jeśli pracują w sezonie po 12-14 godzin. Integracja następuje samoczynnie, a nie na wyreżyserowanych wieczorko-wyjazdach zorganizowanych przez profesjonalne firmy zewnętrzne. A poza tym Turcy to ciepli ludzie. Zupełnie inna bajka.

poniedziałek, 26 maja 2008

DELI EUROWIZJA

Kilka dni temu przerzucałam sobie kanały w telewizorze, wybrzydzając, gdyż nic nie przyciągało mojej zblazowanej uwagi (wspominam to z rozrzewnieniem, przeprowadziłam się bowiem i telewizora już nie mam), aż natknęłam się na relację z półfinałów Eurowizji. Obejrzałam z żywym (!) zainteresowaniem, gwałtownie reagując (na przykład wyłączając dźwięk) w niektórych momentach.
W sobotę odbył się finał Eurowizji, do czego byłam już odpowiednio przygotowana psychicznie po przedbiegach. Wraz ze znajomymi wybraliśmy się celebrować to wydarzenie do portu w Alanyi, a konkretnie jednej z dyskotek, gdzie na wielkim ekranie można było obejrzeć całą galę.

Wydawałoby się, że ta notka ma mały związek z Turcją, więc teoretycznie na bloga nie pasuje. Ale - nie przesądzajmy faktów... Zresztą kto Eurowizję widział, może już się domyśla, do jakiej zmierzam pointy...

Po kilku latach nieoglądania Eurowizji, byłam szczerze zaskoczona niektórymi występami i ogólnymi tendencjami. Może więc jeden na 100 czytelników uzna, że ta notka jest nawet ciekawa. A oto moje refleksje :)

- wszyscy (no, tak 90%) śpiewają po angielsku. Dlaczego? Po co? Angielskojęzycznych piosenek jest chyba aż nadto gdziekolwiek się obejrzeć. Ciężko gdzieś uświadczyć piosenki w innych językach, a szkoda, bo nawet nie wiemy, że być może brzmią pięknie...

- jeśli na scenie występowała wokalistka, to w większości przypadków miała na sobie sukienkę z cekinów w kolorze srebrnym o długości mini, co momentalnie kojarzyło mi się z Tiną Turner w piosence "Goldeneye" (o ile to była ta piosenka, ale na pewno Tina Turner). Jakaś nowa tendencja? Może powinnam sprawić sobie coś srebrnego...

- białe fortepiany, rozwiane włosy, proste układy choreograficzne i duża dawka patosu, to cechy łączące większość wykonawców (ale w sumie nic dziwnego, w końcu Eurowizja)

- teksty i tytuły piosenek w większości traktowały o niczym: raczej miałka siekanka anglojęzyczna; tak jakby rozsypać najpopularniejsze angielskie słowa i poukładać je w dowolnej kolejności

- w konkursie, który reprezentuje najpierw KRAJE, a dopiero potem konkretnych wykonawców, brakowało "narodowych" elementów, wykorzystywania tego, co ma się najlepszego w muzyce (co niekoniecznie oznacza tradycjonalizmy); taka na przykład Bułgaria wystąpiła z dość udanym połączeniem muzyki elektronicznej z ichniejszą, folkową (szkoda tylko że mieli kiepską, niedobraną wokalistkę, i pewnie dlatego nie przeszli do finału). Cypr też miał ciekawy początek (po grecku, z tamtejszymi tańcami). Poza tym wszyscy (albo większość) przedstawiała kopie kopii, kalki kalek, na przykład Duńczycy podrobili zespół Maroon 5 (przynajmniej tak brzmieli) a Ukraińska wokalistka - Beyonce (tak brzmiała i wyglądała). Nie, nie czepiam się - widocznie kierowali się zasadą inż. Mamonia, że najbardziej podobają się melodie, które już się słyszało. I pewnie mają rację. Eurowizja raczej nie jest miejscem do szukania inspiracji... - a szkoda, bo może być powinna :)

- co mnie bardzo ucieszyło, nie zabrakło niebanalnego myślenia o konkursie, takiego pół-żartem, pół-pastiszem; na przykład Francja (z brodatymi facetami śpiewającymi disco), Chorwacja (tango i wokalista bardzo retro), Finlandia (z heavy metalem...), i (chyba, bo nie jestem pewna) Bośnia-Hercegowina z wariackim prześmiewczym występem, który najbardziej mi się podobał.

- osobny podpunkt należy się Gruzji, która wystąpiła z piosenką "Peace will come"; zaczyna się w tonacji czarnej, a kończy na biało; śpiewana przez niewidomą wokalistkę - symbolika tak oczywista, że niemal przytłaczająca :) "Nieźli" byli też Piraci z Karaibów, a dokładniej z Łotwy, którzy chyba pomylili konkursy...

- bardzo podobały mi się za to zapowiedzi danych krajów, będące zabawą motywów a głównie kolorów flag występujących artystów, i podane na dodatek w formie pocztówki. Na przykład Szwecja - dwaj faceci oblewający siebie nawzajem farbami z wiader (w kolorach flagi). Albo flaga turecka utworzona przez kucharza, który wtykał do tortu patyczki nadziewane czerwono-białymi owocami, tak jak się nadziewa mięso na şiş kebab.

I na koniec: TURCJA. Nie, żebym była nieobiektywna (a kto próbował zagłosować?); moim zdaniem byli jednym z lepszych wykonawców. Po pierwsze: śpiewali po turecku. Po drugie: grali po rockowemu - zespół Mor ve Öteşi (moje serce się raduje). Po trzecie: świetnie wyglądali w normalnych, czarnych ciuchach (bez nadmiernego patosu i kiczu jak reszta). Po czwarte: zagrali świetną, szybką, rockową, a jednocześnie melodyjną i wpadającą w ucho piosenkę "Deli" [Szalona] - zresztą kto nie zna, gorąco polecam tureckiego rocka. W znakomity sposób łączy ostre granie z ładnymi melodiami, i w większości przypadków jest po turecku, więc nie brzmi jak 99% kapel z Europy i USA. Po piąte: naprawdę zagrali, a nie wystąpili z półplaybackiem, jak wielu wykonawców. Po szóste (ale już tak nieoficjalnie, off the record): Wokalista jest przeuroczy :)

Najwyraźniej nie tylko mi się podobało, skoro zdobyli 7. miejsce. Zaskakująco dobrze, jak na rock, prawda? Bardzo się cieszę, chociaż wygrała Rosja (nawet nie pamiętam ich piosenki), to Turcji naprawdę należy się pochwała. Czego zresztą można się innego spodziewać po tak umuzykalnionym kraju? Chyba w żadnej telewizji nie ma tylu programów muzycznych, jak w Turcji. Muzyka zajmuje największą część ramówki, a przynajmniej takie jest moje skromne wrażenie po zetknięciu z tutejszą telewizją. Staram się aby te zetknięcia były jak najczęstsze, bo jednak tv jest bardzo bogatym źródłem informacji i obserwacji na temat obcego kraju - tym bardziej ubolewam, że już nie mam tv... [a teraz ocieram łzy i wracam do tematu]

Na zakończenie jeszcze tylko: podczas występu Turcji, cała dyskoteka zamarła. Ba, zamarli też ludzie na deptaku, którzy przystanęli, aby wysłuchać zespołu. Wyglądało to wręcz komicznie, jakby wszyscy na te kilka minut wrośli w ziemię. Po występie: gromkie brawa.
Podoba mi się taka wersja nacjonalizmu tureckiego; pamiętam to też z zeszłego roku (wystep Kenana Dogulu) - ktokolwiek nie reprezentowałby Turcji poza granicami, zawsze będą mu gorąco i z oddaniem kibicować. U nas jednak - nieco inaczej. Tak a propos - nasza "amerykańsko-polska" reprezentantka na nic się nie zdała - zajęliśmy drugie miejsce - od końca. Za nami była tylko, zdaje się, Wielka Bretania... hm...


ps. Wszystkim Mamom (a szczególnie mojej) życzę wszystkiego najlepszego z okazji ich święta. Mojej mamie życzę już po raz drugi (Seni Seviyorum Annem), bowiem w Turcji Dzień Matki jest 13 maja.

środa, 21 maja 2008

ALANYA NEWS III

Dzisiaj nie będzie emocjonującej notki o kolejnych pasjonujących faktach z życia Turków i Polaków w Turcji, ponieważ zepsuł mi się monitor od laptopa i pracuję w tak zwanych niekomfortowych warunkach, co dobitnie NIE sprzyja natchnieniu.
Miałabym na to czas wieczorem, kiedy jestem po pracy, ale w obecnej sytuacji jest to utrudnione...

A propos pracy, zaczyna się już trochę dziać, dni płyną dużo szybciej. Robię tak zwane przygotowania do sezonu, brzmi cokolwiek tajemniczo, a tak naprawdę to sterta papierkowo-komputerowej roboty. Nuda. Na przykład przygotowuję segregatory z informacjami dla turystów, które będą umieszczone w każdym hotelu, przygotowuję folderki, które im wręczymy przy przylocie, przygotowuję tablice informacyjne i stos innych materiałów, z których będą korzystać rezydenci. Listy telefonów (jest ich sporo, zaręczam, a wszystkie ważne), listy hoteli i tego, co hotele oferują (jaki system wyżywienia, czy jest internet - i za ile, czy jest dziecięce menu i basenik, ile kosztuje leżak na plaży, i do której jest czynny hotelowy open bar, czy w hotelu odbywają się dodatkowe atrakcje, np. dyskoteki, czy w pokoju jest suszarka do włosów i czy klima jest regulowana pilotem). Przygotowuję też bazę informacji dla rezydentów: programy wycieczek, mapki hoteli, opis działania na kilka najczęstszych sytuacji i tak dalej. Potem nadejdzie czas na objazd hoteli, oglądanie, ocenę, co też ciekawego zmieniło się od poprzedniego sezonu, i nawiązanie przyjaznych relacji z obsługą (co się zdecydowanie przydaje).

Krótko mówiąc: wyszukiwanie informacji, redagowanie informacji i publikowanie informacji z marketingowym zacięciem...

A tymczasem poza murami mojego chłodnego biura robi się coraz cieplej. Jest już około 30 stopni. Wczoraj byłam na wycieczce Zielony Kanion - i mam teraz Czerwone Plecy.

piątek, 16 maja 2008

STÓWKA

W środę wieczorem na kanale filmowym "Dwaj zgryźliwi tetrycy" [Grumpy Old Men]. Uwielbiam ten film, dlatego uparłam się, że go obejrzę, mimo, że okazał się być z tureckim dubbingiem. No cóż - Jack Lemmon i Walter Matthau mówiacy Merhaba, abi, nasilsin [Cześć stary, jak się masz] na początku śmieszyli i drażnili, a potem wkręciłam się w tok akcji i wręcz zapomniałam, że jest po turecku. Co prawda moja znajomość (a raczej nieznajomość) tego języka nie pozwala na pełne zrozumienie, ale wiele można się było domyślić z samych obrazów, tym bardziej jak się film widziało kilka lat temu (coś jeszcze w głowie zostało). Świetny sposób na naukę języka: chwyciłam kartki papieru i co chwila wyłapywałam i zapisywałam zwroty, które trzeba sprawdzić w słowniku i zapamiętać, bo przydatne i praktyczne, na przykład Senin karışmaya gerek yok [w wolnym tłumaczeniu: Tobie nic do tego] albo Şu Casanovaya bakarmısın [Spójrz na tego Casanovę], lub też Sözlere dikkat et! [Uważaj na to co mówisz]. Samo życie, prawda? :)

Powoli się przystosowuję znów do życia w Turcji. Bo to nie jest tak, jak może się wydawać: pakowanie, podróż, rozpakowanie - i już. Nawet jak się język trochę zna, ponowna adaptacja po sześciu miesiącach wcale nie jest łatwa. Chociażby sama mowa: w Polsce wysławiam się raczej precyzyjnie, a w Turcji potrzeba użyć całego arsenału dźwięków dodatkowych, które tutaj bardzo lubią. Na przykład rozmawiając przez telefon znajoma pyta "Przyjdziesz dzisiaj?" W Polsce odpowiem Tak/Nie, a w Turcji: Euheee/Eeeee. Albo Aahuaaa. Ciężko to nawet zapisać. Chodzi o szereg wyrazów dźwiękonaśladowczych zastępujących tak naprawdę normalne słowa. Tutaj mowa nie jest tylko wypowiadaniem słów, to cały proces, w połączeniu z gestykulacją, mimiką (np. słynne cmokanie z jednoczesnym unoszeniem głowy do tyłu - oznacza "Nie"). Do tego dochodzą kiedyś przeze mnie opisywane formy grzecznościowe. W Polsce wołamy kogoś po imieniu albo "Proszę pani/pana", tu w Turcji mamy milion możliwości, do imienia doczepiamy na przykład abi/abla (niby starszy brat/siostra, ale używane także do obcych), canım/çıçeğım/tatlım/arkadaşım/güzelım - czyli pieszczotliwe określenia używane zarówno przez mężczyzn jak i kobiety i to w sytuacjach niekoniecznie prywatnych; w pracy również!
Wobec tego można łatwo się porozumiewać się po turecku na podstawowym poziomie. Wystarczy, że znamy te wszystkie określenia i parę czasowników oraz to, jak się robi formę grzecznościową: wtedy z całego ciągu wyrazów, którym zarzuca nas np. pani w sklepie święcie przekonana, że znamy biegle język, "wyławiamy" znajome słowa i już wiemy o co chodziło.
Turcy jak widać uwielbiają posługiwać się i bawić językiem i dlatego z zimnej, konkretnej i precyzyjnej Europy przeskok zawsze wywołuje szok (że tak zarymuję). Tym bardziej, gdy się przyjeżdża na dłużej.
Na początku zwykle używam angielskiego - ze strachu, czy zostanę zrozumiana i czy ja zrozumiem. Ponieważ używam angielskiego, czuję się jak turystka i jestem odbierana jak turystka (zaczepiana, zagadywana, i tak dalej). Jak tylko przełamię się i przeskoczę na turecki, pewność siebie wzrasta, rozbiegany wzrok znika, i zaczepianie się kończy. Proste - i prawdziwe.

Przeskok jest też trudny z innego względu. Prawdopodobnie czytelnicy bloga podejrzewają, że podczas pobytu w Polsce codziennie myślę o Turcji i tęsknię. Otoż nie :) Przeciwnie - prowadzę zupełnie inne życie, mam niezwiązanych z Turcją znajomych i raczej nie zajmuję się tym tematem. Oczywiście nie było tak zawsze. Kiedyś, na początku, moja fascynacja tym krajem była jak pierwsze zakochanie :) wszystko mi się podobało (a przynajmniej tak mi się wydawało, bo znałam ledwie maleńki ułamek regionu, nie mówiąc o kraju). Polska jawiła się jako kraj szary i nudny, a Turcja jako raj. Cóż - to raczej typowe myślenie zakochanych (nieważne czy w osobie czy w miejscu). Dopiero podczas kolejnych pobytów miałam możliwość poznania innych aspektów tematu, także takich, które były trudne do zaakceptowania. Miewałam spore kryzysy, kiedy zastanawiałam się co ja tu w ogóle robię, i jaki diabeł przygnał mnie w ten dziwny kawałek świata... A w końcu nastąpił etap kolejny. Turcja już mnie nie ekscytuje jak na początku. Przyzwyczaiłam się. Jedne sprawy rozumiem i akceptuję, innych nie. I tak bez przerwy odkrywam coś nowego, a potem wpasowuję je w moją układankę obserwacji i pojęć na temat tego kraju - już na spokojnie, bez tak zwanego "szału".

Dlatego fakt przyjazdu tutaj jest dla mnie dwuznaczny; chciałoby się być jednocześnie w Turcji i w Polsce (która wcale nie jest szara i nudna :)) a także w innych miejscach, których jeszcze nie poznałam. Mam w związku z tym plany - ale bądźcie spokojni, jeszcze przez dokładnie rok Turcja będzie na pierwszym planie. A potem - to się zobaczy... :)

Notka bardzo osobista, mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą i jakoś przez tekst przebrnęli :) Wszystko dlatego, że to moja SETNA notka na tym blogu, i to właśnie skłoniło mnie do takich ogólnych refleksji.

Z tej okazji życzę sobie, żeby nigdy nie brakło mi energii do pisania o Turcji

... i żeby dziarsko spoglądać w każdy nowy dzień spędzony w tym kraju :)


Dziękuję wszystkim czytelnikom, szczególnie tym, którzy są ze mną przez te 100 postów! :)

A już niedługo w naszym programie:

- Turkomanya, czyli subiektywny przegląd tureckich mediów (na początek reklamy i parę teledysków)
- Alfabet tureckich wyrazów dziwnych i dziwniejszych

środa, 14 maja 2008

SPOKOJNIE

Nilufer, czyli wodna lilija.

Jeszcze się da chodzić boso po piasku. Łał.

Z poradnika Büyükanne (Babci): Tak się leczy reumatyzm.

Widoki z hotelowego okna przedstawiają typowe tureckie budownictwo mieszkaniowe.

Poradnik młodego inżyniera: tak się grzeje wodę w śródziemnomorskim kraju.

Ci trzej panowie jakoś znajomo wyglądają... A nie, to Holendrzy (pozdawiam "braciszków" :))

niedziela, 11 maja 2008

ALANYA NEWS II

Alanya news, więc będzie krótko i do rzeczy.

1. Wczoraj Galatasaray zostało mistrzem Turcji, więc do późnej nocy (naprawdę późnej) po ulicach trąbiły samochody, rozbrzmiewały okrzyki, stukotały sztuczne ognie. Turcy mają taki zwyczaj, że wyrażają emocje zbiorowe poprzez hałas bez żadnego umiaru. Czy to poważne sprawy polityczne, czy zwyciestwo drużyny piłkarskiej, czy ślub, czy obrzezanie - od razu wiadomo, bo przez miasto ciągnie kawalkada samochodów przyozdobionych wstążkami, flagami, trąbiących bez przerwy. Ah, zapomniałabym dodać - z radiami włączonymi na cały regulator. Nie ma co - oni umieją się bawić, tylko szkoda że ja nie mogę spać :)

2. W związku z powyższym, naczelnym pytaniem dzisiaj było "Galatasaraylimisin?" czyli "Czy jesteś z Galatasaray". Ludzie w Turcji dzielą się na fanów G.S., na fanów Fenerbahce, i na fanów innych klubów, z których 90% ma nazwę złożoną z miasta i końcówki -spor. Zwykle, żeby zamknąć ludziom usta, mawiałam że jestem za "Alanyaspor", ale dziś to nie wystarczyło, dziś wszyscy są Galatasarayli.

3. Youtube.com nadal zablokowany za "obrazę tureckości", czyli za łamanie prawa tureckiego. Kiedy przyjechałam, na stronie widniał zapis z dnia 30 kwietnia, od piątku wisi pod nim kolejny : od 9 maja. Dotyczy to tych, łączących się z internetem przez największego operatora Turk Telekom, małe firmy podobno dostęp mają. Tak czy siak, dziwnie się czuję mając świadomość, że w pewien sposób jestem ograniczana, mimo że w Turcji jestem tylko tymczasowo.

4. Ponieważ nic nie robię (tak - naprawdę nie robię nic), oglądam dużo telewizji. Na pewno za jakiś czas pojawią się tu jakieś refleksje. Tak tylko wspomnę, że najbardziej intryguje mnie niezmiennie telewizja muzyczna KRAL, z piosenką "Condom" (tak, o kondomach), sponsorowaną przez odpowiednią firmę. A jednocześnie paradoksalnie telewizja TNT, która nadaje film "Oczy szeroko zamknięte" w piątek o godzinie 20.00 z elegancko rozmazanymi nagościami lub z wyciętymi scenami łóżkowymi. Turcja - kraj kontrastów.

piątek, 9 maja 2008

ALANYA DLA POCZĄTKUJĄCYCH CZYLI PROSTY I SYMPATYCZNY PORADNIK TURYSTYCZNY 2008

Alanya jest jednym z najpopularniejszych kurortów turystycznych wśród Polaków odwiedzających Turcję oraz wśród: Niemców, Rosjan, Duńczyków, Holendrów, Szwedów, Czechów, a ostatnio także np. Serbów, Węgrów, Anglików i wielu innych narodowości.

Przyczyny są proste; miasto jest duże na tyle, by nie można się było w nim nudzić, ale na tyle małe, by można było odpocząć i przejechać z jednego końca na drugi w 30-40 minut. Jest rozrywkowe, więc dla młodych ludzi przede wszystkim – ale są też atrakcje dla rodzin z dziećmi i osób starszych. Główna ulica prowadzi równolegle do plaży. Jest czysto, porządnie, bezpiecznie. I ciepło.
Miasto rozwinęło się w latach 80. ale historia sięga daleko wstecz, więc nie jest to tylko nudne skupisko hoteli. A hotele są różne: od gigantów-mrówkowców poza miastem po kameralne położone w centrum.

Jest też parę legend o których trąbią wszystkie przewodniki: wzgórze Kale z zameczkiem na szczycie i piękną panoramą (idealne miejsce na romantyczne schadzki), ładny port, z którego wypływają dziwaczne statki z pseudo-piracką załogą, plaża Kleopatry, która wcale nie jest piaszczysta (jak wszyscy oczekują), tylko żwirkowo-kamienista (nasze bałtyckie plaże i tak są najlepsze). Pewną grupę turystek interesują także wspominani w wielu źródłach Alanya Boys, dostępni bez recepty na każdym rogu.

Tyle tytułem wstępu.
A teraz do rzeczy, czyli krótki przegląd najważniejszych organizacyjnie i urlopowo spraw, co by zagubieni się odnaleźli a planujący zaplanowali i obliczyli.

NAJWAŻNIEJSZE, CZYLI KIESA:

Autorka niniejszego poradnika jest zdania, że jeśli kraj ma własną walutę, należy jej używać. Najlepiej się to opłaca. Co prawda można płacić euro, dolarami, funtami czy rublami (a gdzieniegdzie nawet złotówkami), ale najbardziej opłaca się pieniądz lokalny czyli turecka lira (YTL). 1 lira = 100 kuruszy. O denominację proszę nie pytać, to było dawno i nieprawda, i teraz w obiegu jest tylko jeden rodzaj pieniędzy.
Obecny kurs lira do euro – ok. 1,9; lira do dolara – ok. 1,27. 1 ytl w przybliżeniu to 2 złote.

Wymiana: w kantorach. Lepiej pomijać banki i hotele (kurs jest zawyżony). Można też płacić kartą albo wypłacać pieniądze z bankomatu (wtedy można sobie wybrać euro/dolar/liry). Bankomaty działają.

TARGOWANIE:

Jak wiedzą czytelnicy wierni tudzież fani/fanki, targowanie warte jest osobnej notki. Jest to po prostu element tureckiej kultury i Turcy bardzo to lubią (szkoda że Europejczycy już nie tak bardzo). Na szczęście mamy wybór: supermarkety, spożywczaki, mają ceny ustalone. Podobnie markowe butiki lub sklepy typu: wszystko po 10 lira. Tam kupować można „bezstresowo”.
Zainteresowanym targowaniem polecam ten niecny proceder, dostarcza adrenaliny i pozwala odnaleźć ukryte talenty :) Oczywiście targowanie podlega paru regułom: nie targujemy się o bardzo tanie rzeczy (jeśli już, to targujemy ilość, czyli więcej drobiazgów za jedną cenę np. 15 koralików za 1 euro zamiast 10, ale nie walczymy zażarcie o spuszczenie ceny za t-shirt z 3 do 2 euro). Nie targujemy się dla sportu, tylko wtedy gdy naprawdę zamierzamy coś kupić. Targowanie wymaga uśmiechu, spokoju i braku pośpiechu – wskazane jest przyjmowanie zaproszeń od sklepikarza na kawki, herbatki i mocne trunki. Jesteśmy otwarci, rozmowni, przyjaźnie nastawieni (a nie „walcząco”), najlepsze targowanie to takie które toczy się niejako „mimochodem”, gdzieś w tle rozmowy. Rekordziści targują się po 2 godziny (byłam świadkiem) i wychodzą chwiejnym, ale zwycięskim krokiem (Turcy wykorzystują polską skłonność do alkoholu żeby nas urobić).

CENY:

Obrazowo można to ująć tak: ceny podobne do polskich + dodajcie podwyżkę z powodu „kurortu turystycznego”. Na bazarach i w marketach tanio (szczególnie owoce, warzywa), w mniejszych przyhotelowych sklepikach drożej. Zjeść na mieście można niedrogo, ale oczywiście im bliżej centrum tym wyższe ceny. A propos, McDonald czy Burger King są paradoksalnie droższymi knajpami (zestaw kosztuje minimum ok.20 zł), o wiele taniej można się najeść w jakiejś zwykłej tureckiej jadłodajni. W dyskotekach piwo kosztuje od 6 ytl wzwyż, drinki od kilkunastu ytl. Jak już jesteśmy przy jedzeniu, to:

JEDZENIE:

Warto choć raz zrezygnować z hotelowego jedzenia, które co prawda często pyszne i urozmaicone jest przygotowywane według gustów europejskich, więc kuchnia ta mało przypomina turecką. Na mieście powinno się spróbować prawdziwego kebaba (na talerzu): z baraniny lub kurczaka, żeby zobaczyć że nasze polskie to kompletnie inne danie :) Poza tym dolma (faszerowane warzywa), lahmacun (turecka pizza), kofte (mielone mieso). Do popicia sok pomarańczowy (ale ten świeżo wyciskany, czyli taze) i ayran (rozwodniony słony jogurt). Przepyszne są zupy tureckie, np. z soczewicy (mercimek) czy pomidorowa (domates).
O herbatkach, kawkach i raki (wódeczce) nie wspominam, bo tego doświadczy pewnie każdy bez namawiania. Na szybką przekąskę polecam także: kumpir (wydrążony ziemniak wypełniony warzywami i rozpuszczonym żółtym serem, ok. 8 ytl), kukurydzę gotowaną (a co, ledwo 1,5 ytl z budek ulicznych), prażone orzeszki różnego rodzaju (np. obsypane sezamem), albo simit (obwarzanek) czy pogca (bułeczka z różnymi nadzieniami). Amatorom mocnych wrażeń polecam spróbowanie małych zielonych papryczek...
W Turcji każdy znajdzie coś, co mu zasmakuje. Warto zaryzykować.

DLA MIŁOŚNIKÓW ZAKUPÓW:

... Turcja to raj. Od drobiazgów w rodzaju koraliczki, biżuteria sztuczna, zresztą bardzo ładna, „oczka proroczka” czyli idealna rzecz na prezent i pamiątkę (oko na niebieskim tle, w milionie rozmaitych konfiguracji). Poprzez fajki wodne, słodycze (np. chałwa), herbata, kawa turecka, szklaneczki do herbaty czy filiżanki do kawy, wyroby z morskiej pianki, chusty do tańca brzucha (tzw. szakiry)... po ciuchy i dodatki (np. zegarki czy perfumy oryginalne i/lub tanie). Można też przywieźć raki (czyli wódkę), wino (np. Villa Doluca lub kapadockie) Osobną kategorię stanowią:

ZŁOTA & SKÓRY:

Polacy narzekają, że w Alanyi złoto i skóry wcale nie takie tanie. Trudno się dziwić – najtaniej jest u źródła czyli w Stambule (tam wszyscy producenci mają fabryki). W turystycznych miastach trzeba się liczyć z wyższymi cenami. Pozostaje wybór: kupić średniej jakości lub nieoryginalny towar za grosze, lub „odcierpieć” i kupić wysokiej jakości cacko. Turcy mają dar przekonywania dlatego turystów nabierają często na podróbki. Widziałam skórzane kurtki, z których schodziła farba :)
Tutaj będzie „niepopularna” opinia: wszyscy zwykle oburzają się na „shoppingi” z pilotami z biur podróży, ale faktem jest, że w miejscach, do których oni zawożą na wycieczkach, nie trafi się na byle jaki towar (biura współpracują od lat z tymi samymi sklepami nie ze względów towarzyskich przecież). Ryzyko wpadki jest praktycznie zerowe (mam tu na myśli duże biura, a nie jakieś biuro X z Małej Wólki). Skóry tureckie potrafią być przepięknie wyprawione i doskonale uszyte, a biżuteria złota ma fantastyczne wzory – nigdy nie należałam do entuzjastów, ale przyznam, że robią wrażenie. PS. Targowanie przy takich zakupach jest wręcz obowiązkiem.

HOTELE:

W Alanyi hoteli jest tyle, że nie sposób powiedzieć które z nich są najlepsze – za duży wybór. Poza tym każdy człowiek ma inne wymagania i w innym celu przyjechał na urlop. Warto pamiętać o tym, że standard europejski różni się od tureckiego, więc 3* czy 4* w rzeczywistości w Turcji wypadają nieco ‘niżej’. 5* są generalnie dobre, ale też zdarzają się wpadki. Wszystko zależy od tego, czy hotel jest aktualnie pełen (a w szczycie sezonu pełne są wszystkie) – jeśli jest tzw. full, zdarzyć może się wszystko, także niemiłe niespodzianki. Trzeba brać to pod uwagę jadąc do popularnej miejscowości w środku lata – taka jest masowa turystyka. Przyda się trochę luzu. Natomiast jeśli ktoś jedzie po to, by poleniuchować w dobrym hotelu, niech bierze minimum 5*. Luksus kosztuje :)

ROZRYWKI DZIENNE:

- Zakupy (patrz wyżej)
- Zwiedzanie (wzgórze Kale, rejsy, nurkowania, sporty wodne, meczety, bazarki, snucie się po ulicach w tą i w powrotem)
- Plażowanie (plaże są publiczne, więc wylegiwać można się za free, ale leżaki i parasole są płatne; tu też funkcjonuje instytucja naganiacza) spokojnie można się opalić na brązowo pod parasolem, szkoda zdrowia na prażenie się - nie mogłam się powstrzymać ;)

KOMUNIKACJA:

W ciągu dnia dolmusze – autobusy. W całej Alanyi płaci się przy wejściu 1 ytl za osobę (wchodzi się przodem, wychodzi tylnymi drzwiami). Po 24.00 pozostają tylko taksówki – cenę warto ustalić przed wejściem, bo bywają niemiłe niespodzianki. Coraz częściej pojawiają się stałe taryfy.

ROZRYWKI NOCNE:

Dyskoteki w porcie w Alanyi – wstęp wolny, muzyka i wystrój wszelkiego rodzaju, jest nawet dyskoteka pseudo-rockowa. W środku wypadałoby zamówić coś do picia, jeśli nie, na pewno będą nas do tego przymuszać. Na barach królują Skandynawki, a przy barach wpatrzeni w nie Turcy. Dyskoteki zaczynają się na dobre od ok. 24.00 a kończą po 4 rano, bo potem już nie można w centrum hałasować. O tej godzinie podstawiany jest w porcie bezpłatny autobus, który chętnych zawozi poza miasto do dyskoteki Audytorium (słynne imprezy w pianie) – i tam można się bawić do tzw. oporu.
Są też koncerty muzyki tureckiej (pop i tradycyjnej) – gorąco polecam, zupełnie inna atmosfera, wstępy wszędzie darmowe.


OBYCZAJE:

Alanya jest kosmopolityczna bo turystyczna, więc nie trzeba się ‘obawiać’ innych obyczajów i zachowań niż we własnym kraju. Panuje tu duża dowolność ubioru, chyba mało co wzbudza sensację (częściej uśmiech). Natomiast zapuszczając się bardziej w miasto, jadąc na wycieczkę czy idąc do meczetu warto pomyśleć o nieco skromniejszym stroju, z szacunku dla odmiennej kultury.
Jest bezpiecznie – osobiście czuję się tu dużo bezpieczniej niż w Polsce, szczególnie wieczorem. Jeśli nie chce się być zaczepianym przez setki naganiaczy, wystarczy po prostu nic nie odpowiadać (tak, wiem, że to niegrzeczne, ale tutaj naprawdę można).

WYCIECZKI:

Tu będzie temat wrażliwy :) Wszyscy wiedzą że jestem rezydentką, prawda? Ale jednocześnie staram się być rzetelna i nie zciemniam. No to jedziemy:
Turysta ma do wyboru w Alanyi zakup wycieczek ze swojego biura podróży (przez rezydenta; droższe) lub z biura tureckiego czy turecko-polskiego tzw. „ulicznego” (tańsze).
Jakie są różnice (bo oczywiście należy się wyzbyć złudzenia, że to co się tak samo nazywa w rzeczywistości jest tym samym):
- Różnice w programach – szczególnie w wycieczkach dłuższych, np. Kapadocja – wycieczka droższa obejmuje punkty ze wstępem płatnym, wycieczka tańsza zawiera jedynie wejścia tam, gdzie wstępy są bezpłatne. Niby drobna różnica, a obraz Kapadocji zupełnie inny.
- Język obsługi wycieczki – albo po polsku (jak od rezydenta), albo po rosyjsko-czesko-angielsku, czyli co Allah da. Czasem można się nieźle zdziwić.
- Poziom obsługi – różnie można trafić. Warto pamiętać, że na wszystkich wycieczkach w Turcji obowiązkiem jest obecność tureckiego przewodnika, na tych tanich często go nie ma.
Nie będę już się rozpisywać, podsumowując powiem tak: na wycieczkach zarabia każdy, niezależnie od tego, czy kupuje się od rezydenta czy w biurze ulicznym. Jadąc na coś „historycznego” i „dłuższego” lepiej zapłacić więcej, by mieć komfort w autobusie, polskiego i przygotowanego pilota, oraz tureckiego przewodnika, opłacone posiłki i wstępy. Jadąc na banalne rejsy statkiem czy aquapark można wybrać tańszą opcję, bo różnic zbytnich nie ma.
Warto zwrócić uwagę na wycieczki „ekstremalne” np. rafting czy nurkowanie – standardowe ubezpieczenie nie obejmuje takich sportów – lepiej dopłacić (tj. zapytać o taką opcję), niż jechać bez.
Polecam m.in.: Kapadocję, Zielony Kanion, Demre-Myrę, Rafting, Jeep Safari, Aspendos, Kursunlu, no i przede wszystkim – Hamam :)


Rozpisałam się haniebnie.
Ale mam nadzieję że ciekawość początkujących została zaspokojona, a zaawansowani czytając przytakiwali. Udanych wakacji wobec tego życzę!

I NA KONIEC:

Napiwki czyli bakszysz płacimy przy każdej okazji, gdzie mamy do czynienia z jakąś „usługą”, czyli: kelnerom, w knajpach, bagażowym, kierowcom, sprzątaczkom itp. – oni właśnie mają najniższe pensje, wręcz dla nas szokujące, a napiwki pozwalają im trochę dorobić. To powód pierwszy.
Drugi, jest to wielowiekowa tradycja muzułmańska – w tej kulturze ten, kto ma więcej, ma obowiązek dzielić się z tym, co ma mniej – a turyści mają więcej (inaczej nie byłoby ich stać na wakacje w ciepłym kraju, prawda?). Minimalny napiwek to 1-2 euro na osobę, eurocenty nie wchodzą w rachubę (są w Turcji niewymienialne). Uwaga, napiwek to nie łapówka (czyli napiwkiem dziękujemy, a nie prosimy)!

Dziękuję Państwu za uwagę. Dobrze, że nie jestem Turczynką, bo wystawiłabym tu zaraz jakiś wirtualny koszyczek na bakszysz z numerem konta :)

Iyi yolculuklar! / Udanej podróży
Iyi tatiller / Udanych wakacji

środa, 7 maja 2008

Agitacja

Biorę udział w konkursie czasopisma "Podróże" na relację z wyprawy. Moja relacja nosi tytuł "O tym jak Stambuł stał się Miastem" i można ją przeczytać (i obejrzeć zdjęcia) tutaj. Gdyby ktoś bardzo chciał, można też zagłosować zaznaczając ilość gwiazdek pod tekstem :)

Iyi günler arkadaşlar [Miłego dnia przyjaciele]

wtorek, 6 maja 2008

ALANYA NEWS I

Pakiet podstawowy na powitanie z Alanyą, czyli jeść mısır (kukurydzę) z widokiem na deniz (morze), siedząc na kum (piasku).



Jak zwykle temperatura wody odpowiada tylko małym dzieciom. Nie wiem jakim cudem, dla mnie za zimna ;)



Fru?



Tak, jestem już na miejscu, jak zwykle czuję, jakby nie było mnie zaledwie parę tygodni a nie miesięcy. Nic się nie zmieniło. Dzisiaj pierwszy dzień, trochę pracy i trochę oswajania się z okolicą. Maj będzie relaksowy, taki na pół gwizdka - mało turystów, dużo dni wolnych - i dobrze. Jest czas, żeby naładować akumulatory i wyspać się za wszystkie czasy przed wysokim sezonem, a nawet opalić - żeby te wielkie grupy które przylecą w czerwcu, nie narzekały znów, że swoją bladością robię antyreklamę :)

Dajcie mi jeden, dwa dni, żeby trochę się rozejrzeć po mieście, a potem wreszcie będzie wyczekiwana przez tłumy fanów* notka poradnikowo-turystyczna.




*będąc moim fanem dokonałeś dobrego wyboru. Otóż, jak donosi jedna z Czytelniczek i jak naocznie sprawdziła Skylar, mój blog został uwieczniony w druku! Dokładnie w przewodniku kieszonkowym po Turcji wydawnictwa Pascal, z serii Marco Polo (wyd. 2008). Na stronie 104 znajduje się tabelka "Blogi i podcasty", a tam na pierwszym miejscu co następuje:


www.tur-tur.blogspot.com - polskojęzyczny blog, mnóstwo przydatnych informacji, piękne zdjęcia i wiele ciekawostek, które zainteresują każdego miłośnika Turcji

Przeszłam do historii :)


A propos, autorka tego bloga jest otwarta na wszelkie poważne podróżniczo-pisarsko-dziennikarsko-fotograficzne propozycje zawodowe i współpracy związane z Turcją i nie tylko :)
No co - w końcu zawsze o tym marzyłam :)

czwartek, 1 maja 2008

WIOSNA, ACH TO TY!

Nie chce się wyjeżdżać z kraju, jak jest tak pięknie, tyle kwiecia kwitnącego, zieleń soczysta aż kapie świeżością. No i zapachy - aż żyć się bardziej chce.
Prawda?

Wylatuję już w poniedziałek. Dla utrudnienia NIE lecę z rodzinnego miasta, więc trzymajcie kciuki za moją nogę i bagaż, który będę tarmosić ze sobą z pociągu na lotnisko.

A tak na marginesie, to:

1. Byłam w Warszawie wyrobić sobie wizę.



2. Obcięłam włosy na krótko.


Notka dla wczasowiczów już niebawem, trochę jestem zabiegana. Czemu się zresztą trudno dziwić.

Miłego długiego weekendu!