czwartek, 16 grudnia 2010

JAK POJECHAĆ DO SYRII. DZIESIĘĆ PROSTYCH KROKÓW.

... czyli ciąg dalszy przygód z wyprawy. Chyba najtrudniejszy i najbardziej denerwujący fragment naszej całej podróży, który kosztował nas sporo sił i stresu.
A mianowicie... zabawa w przechodzenie granicy z Turcji do Syrii. I to nie byle gdzie, bo w mieście o wdzięcznej nazwie Kilis. Z perspektywy czasu myślę: jakby nie było innego przejścia! Wracając z Syrii przekraczaliśmy granicę w Antakyi (na marginesie - uroczym, spokojnym i nowoczesnym mieście), i była to historia z zupełnie innej beczki. Kulturalnie, szybko, sprawnie. W wielkim terminalu wszystkie sprawy papierkowe odbywały się niezwykle prosto. Zobaczywszy różnicę obiecałam sobie nigdy nie wracać do Kilis :)

Dlaczego..? Już tłumaczę:

1. Z otogaru w Gaziantep (miasta, którego m.in. przez moją fatalną chorobę nie udało się zobaczyć a szkoda) udaliśmy się minibusem do Kilis. Co ciekawe, oficjalnie żadna z firm na dworcu nie sprzedaje biletów do Syrii, mimo że jest tak blisko (ledwo kilkadziesiąt km). Odesłano nas po prostu do stanowiska minibusów, tłumacząc, że jeśli chodzi o dojazd do Syrii kierowcy "zajmą się nami". Dodano jeszcze, że z drastycznej różnicy cen paliwa w Syrii a Turcji (na korzyść Syrii oczywiście) przejechanie dalszego odcinka będzie bardzo tanie.

2. Dojechaliśmy do Kilis już po ciemku. Minibus zajechał na złowieszczo pusty dworzec z którego wyłonił się turecki ważniak o dość konkretnych gabarytach. Kiedy powiedzieliśmy, że chcemy się przedostać do Aleppo w Syrii, zaczęły się schody. Wbrew temu co wyczytaliśmy w internecie i usłyszeliśmy od znajomych, proponowana przez pana Ważniaka cena za taksówkę zakrawała na absurd. Nie tego się spodziewaliśmy. Zaczęło się trudne targowanie. Sprawę ułatwił fakt, iż w momencie, kiedy wydawało się, nie da się zyskać lepszej ceny, pojawił się Obcy. Syryjski młodzieniec planujący przedostać się także do Aleppo. Dzięki jego nadejściu nasza grupka zwiększyła się z 4 do 5 osób, a więc spadły koszty taksówki... Rozpoczęło się ładowanie bagażu. Panowie kierowcy i pan Ważniak wyczyniali kompletnie irracjonalne cuda, które wzbudzały nas tylko złość: pakowali nasze plecaki na dach, mimo że w bagażniku było sporo miejsca! Na koniec wepchnięto nas (5 pasażerów z torbami + kierowca) do taksówki. Co prawda już w Diyarbakir nauczyliśmy się kreatywnie ściskać w samochodach, ale ta sytuacja przeszła samą siebie; poza tym słono zapłaciliśmy za ten przejazd. Pan Ważniak wyciągnął z kieszeni gruby plik pieniędzy i dołączył do niego nasze banknoty...

3. Zanim wyjechaliśmy z Kilis w kierunku granicy zatrzymaliśmy się jeszcze ze dwa razy. I tutaj kwestia dziwnie spakowanego bagażu się wyjaśniła: szanowny kierowca uprawiał najwyraźniej jakiś przemyt pod pretekstem przewożenia osób, i oto wrzucił do auta kilka pakunków, pieczołowicie chowając je pod plecakami. Kolejny raz wysiadł aby skserować nasze paszporty. My w tym czasie dla relaksu (a ja, żeby uspokoić wariujący układ pokarmowy i trawienny) rozmawialiśmy z syryjskim kolegą; okazało się bowiem, że zna angielski. Co za odmiana! :) Potem, będąc już w Syrii zetknęły się nasze drogi w bardzo zresztą pozytywnym sensie.

4. Dotarliśmy w końcu do tureckiego przejścia granicznego. Ot, jakaś budka, przepraszam, dwie. Ciemno, głucho, niepokojąco. Podeszliśmy z paszportami do kolejki no i... okazało się, że podróżująca z nami koleżanka ma jakąś niejasność z paszportem. Nic wielkiego, po prostu niedopatrzenie celników podczas przekraczania granicy miesiąc wcześniej. W tej sytuacji jednak dość dramatycznie zmieniło to nasze plany. Granicznik turecki oznajmił, że koleżanka z Turcji nie wyjedzie. Dlaczego? Otóż... nie działa system, żeby sprawdzić jej paszport (czytaj: zeskanować i sprawdzić dane). Kiedy system będzie działał? O pierwszej w nocy.
Szybka kalkulacja. Która jest godzina? 18.00? 19.00?

5. Po wstępnych zastanowieniach, dyskusjach między sobą i stojącymi nieopodal Turkami (jeden okazał się policjantem) stwierdziliśmy, że pozostaje nam czekać, aż system będzie sprawny. Reakcja naszego kierowcy:
- Nie mogę czekać, jadę. Albo zostawcie koleżankę i jedźcie ze mną.
- Zostawić koleżankę?! W porządku, to prosimy o zwrot pieniędzy.
- Nie ma w ogóle mowy!

Rozpoczęła się kolejna dyskusja. Muszę przyznać, że stanęłam osiągnęłam wtedy szczyt moich zdolności komunikowania się w języku tureckim, robiąc wielką awanturę. Pomagający nam policjant, agresywny kierowca, ja, trzymająca się za żołądek (próbowałam brać panów na litość: "Jestem chora!"), granicznik proponujący zawiezienie mnie do szpitala. Trwało to trochę; w końcu udało się ustalić podział pieniędzy na pół. Wydało się to jedynym w miarę fair rozwiązaniem...

6. Czekając odkryliśmy salę, w której można się było schronić przed chłodem, posiadającą na dodatek stół do ping-ponga. Paskami od naszych plecaków bawił się rudy kotek. Byliśmy gotowi przetrwać te kilka godzin bez jedzenia i prawie picia, zmęczeni i częściowo chorzy...

...

7. Na szczęście system zaczął działać po ledwo 2 godzinach! Pobiegliśmy z paszportami jak na skrzydłach. Policjanci przepraszali nas za kłopoty, a kiedy przyznaliśmy, że nie mamy jak jechać dalej, wskazali na stojących obok dwóch Turków: może oni?
Faktycznie panowie stwierdzili, że spokojnie wcisną nas do swojego auta i pomogą nam na granicy syryjskiej. Jadąc wciąż pomstowali na to, że podejrzewano ich o przemycanie. Faktycznie to BYLI przemytnicy, jestem tego pewna :)
Któż tam zresztą (poza nami) nie był przemytnikiem? Nasza pierwsza próba zdobycia wizy wyjazdowej na granicy tureckiej była tego idealnym przykładem. Niby kolejka, ale przed nami, za nami i obok nas, wpychali się z każdej strony (mimo barierek) dziwni ludzie... Kobiety, mężczyźni prawie że bili nas łokciami i kopali aby znokautować i dostać się jako pierwsi do okienka. Trzymali w rękach pliki paszportów. Na ich tle my, stojący grzecznie każdy z własnym paszportem musieliśmy wyglądać bardzo... po europejsku. Tam, szanowni Czytelnicy, trwała prawdziwa walka o przetrwanie!

8. Dojeżdżamy do granicy syryjskiej. Przed nami kolejna walka: zdobycie wizy do Syrii. Nasz nowy kierowca prowadził nas jak dzieci od drzwi do drzwi. Mnóstwo pytań graniczników syryjskich, ledwo zrozumiałym angielskim. Pytania o adres, gdzie będziemy mieszkać. Kierowca tłumaczy nam: wybierzcie ten hotel, polecam go. My nieufnie podajemy nazwę innego hotelu. Granicznicy przyglądają nam się zdziwieni: skąd ta rozbieżność?
Pytanie graniczników: jaki zawód wykonujecie, co planujecie robić w Syrii (my oczywiście opowiadamy niestworzone historie z naciskiem na turystykę: jesteśmy pilotami, chcemy tu przyjechać z turystami z Polski, zamierzamy przetrzeć szlaki).
No dobrze, dlaczego nie macie wykupionej wizy w ambasadzie? Przecież mogliście to załatwić w Warszawie, Ankarze, gdziekolwiek.
Byliśmy przygotowani na takie pytania (lektura internetowych forów i rady znajomych dużo pomogły). Upieramy się, że niestety nie mogliśmy załatwić wizy, bo pracowaliśmy. A wiemy, że jako obywatele RP możemy ją zdobyć na granicy.
- A więc tak? - kpiący uśmiech celnika. Wydmuchuje dym z papierosa (zaraz za znaczkiem "no smoking")
- Tak, wiemy, że możemy tu kupić wizę.
- Skoro tak, to będziecie musieli poczekać.
- OK, będziemy czekać.

9. Wypełniamy stos formularzy. Idziemy zapłacić za wizy do kasy. Nasz kierowca stresuje nas, opowiadając bez przerwy po turecku, jak to Syryjczycy oszukują, i żebyśmy uważali. Czekamy, czekamy, czekamy. Z tego co opowiada nasz kierowca, jedna osoba z naszej grupy będzie sprawdzana: jego dane faksuje się gdzieś, gdzie sprawdza, czy nie jest np. izraelskim szpiegiem :)
Na szczęscie okazujemy się czyści (sami już zwątpiliśmy, czy chcemy jechać do tej całej Syrii).

10. Nareszcie do auta! Ale to jeszcze nie koniec. Kontrola samochodu i bagaży (zaglądają do plecaków). Potem dyskusja z kierowcami, którzy chcą nas zawieźć do hotelu w Aleppo za określoną sumę. Nam znów wydaje się za duża (znamy przecież niskie ceny benzyny w Syrii). Wysiadamy na stacji benzynowej i zamawiamy taksówkę. Wychodzi taniej, a na pewno spokojniej. Kierowca (poniekąd całkiem sympatyczny) zawozi nas do wybranego przez nas kompletnie w ciemno hostelu... jak się okazuje w centrum starego Aleppo. Docieramy kompletnie wyczerpani, ale już, nawet w nocy, zachwyceni tym, co nas czeka. Jesteśmy w Syrii! Arabski klimat widać na każdym kroku! Hostel też okazuje się strzałem w dziesiątkę (nagroda od losu za poprzednie kłopoty!). Wiemy, że czeka nas kilka dni pełne wrażeń... ale o tym następnym razem :)


PS. Po powrocie z Syrii dostałam info od kilku znajomych podróżników, którzy wybierali się tam w podobnym okresie, że nie udało się zdobyć wizy na granicy. Mam nadzieję, że moja relacja może pomóc choć paru osobom zaplanować sobie całą operację. Najwyraźniej trzeba, jak to mówią, walczyć i się nie poddawać:)

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Niezla zaprawa do kolejnych podrozy- podziwiam .ma

Agata Wielgołaska pisze...

no ladnie ladnie, nie wiedzialam, ze byly az takie przygody. szacunek :) relacja swietna

Anonimowy pisze...

to jest najlepszy blogg jaki znam

gratuluję

Anonimowy pisze...

witam
no niestety jako turecka erazmuska wiem ,że moje znajome 3 razy pod granice podchodziły i trzeba było jechać do Ankary
choć inny znajomy przejechał bez wizy wyrobionej w Ankarze tylko na granicznej :P
oj mieli trochę zachodu z tą wizą...

Anonimowy pisze...

No jak Skylar wie probowalam z kolezankami dwa razy na roznych przejsciach i sie nie udalo. Podobno nie przeszlysmy na syryjskiej policji, gdziw wyslali skany wszystkich naszych paszportow.

Jakis czas po nas probowal moj kolega i tez nic.
Moze nie taki zawod podawalismy? Albo trzeba odgrywac biednych studentow? Albo podac hotel powszechnie aprobowany? Albo zawyzona sume pieniedzy niz wozi przecietny globtrotter?

Kolejny raz bede jechac juz z wiza z Warszawy
Ula

Anonimowy pisze...

Żałosny ten blog. Nic więcej nie napiszę bo szkoda czasu