sobota, 23 stycznia 2010

ZAŁATWIANIE SPRAW PO TURECKU

Wreszcie! Po raz pierwszy podczas mojej tureckiej kariery mam internet w domu "na całego". Czyli: nie łapany gdzieś na balkonie czy w najmniej wygodnym rogu pokoju, a legalnie, oficjalnie, a co za tym idzie - już nie za darmo. No, ale trudno. Ważne, że wróciła łączność ze światem, która wcześniej była zawężona do tureckiej telewizji. Kto oglądał tutejsze wiadomości, pewnie wie co mam na myśli... Sensacja goni sensację, kończą się zasoby wody, w Turcji źle się dzieje, strzelają na ulicach, kobiety płaczą, śnieg pada, tir się przewrócił i do tego chcą zmienić konstytucję - oj nie - nie jest dobrze.
Jedyne co cieszy, to dwa ulubione seriale (każdy raz w tygodniu), pod które układa się program wieczornych zajęć (szczególnie menu), jeden ulubiony talk show (Disko Kral) i reklamy. Nie mam już niestety kanału muzycznego, nad czym ubolewam niezmiernie. Ale o tureckiej telewizji będzie przy innej okazji, jak zbiorę jeszcze więcej materiału badawczego, chociaż powoli mam już dość tego zbierania ;)

Tak, założyliśmy internet. Zakładanie internetu w jednej z największych tureckich firm telekomunikacyjnych wygląda podobnie jak w Polsce. To znaczy... efekt jest ten sam - internet działa. I to dość szybko, bo w ciągu 3 dni udało się zainstalować linię telefoniczną i na niej podłączyć modem internetu bezprzewodowego, i to bez podpisywania umowy! Tak, to jest możliwe...
Sam sposób załatwiania spraw w tureckich firmach/urzędach i innych tzw. organach publicznych wydał mi się warty opisania. Bo przecież to już nie pierwszy raz taka myśl przychodzi mi do głowy. Kiedy tylko muszę coś "załatwić", idę z duszą na ramieniu. Wiem, że na pewno uda się mniej lub bardziej - a i będzie wesoło.

Postanowiłam moje doświadczenia z tureckich banków, poczt, urzędu ds. cudzoziemców na Policji, urzędu podatkowego, i firm telekomunikacyjnych zebrać wreszcie w jedną krótką ale wymowną całość. No, przynajmniej przyzwoicie wypunktować i opisać.

1. Kolejki i anty-kolejki
Turcy nie cierpią stać w kolejkach. Dlatego w nich nie stoją. Po prostu. Zauważyłam, że nie występuje tutaj coś takiego jak kolejkowy "ogonek" - regularny, uporządkowany, wijący się. Nie ma, że "ja stałam przed Panią" albo "proszę mi zarezerwować miejsce".
Wielu Turków odpuści w ogóle załatwianie spraw, kiedy zobaczą jakiś zaczątek (wariację na temat klasycznej) kolejki. Robią po prostu obrót na pięcie i wychodzą na papierosa, albo w ogóle dają sobie spokój. Z natury reprezentanci tego narodu wydają się nieco niecierpliwi. Ja za to, stuprocentowo polska w myśli, mowie i uczynku, tkwię na swoim miejscu wytrwale. Bo w nie takich urzędach się stało!
I... okazuje się, że sprawę załatwię później niż ten niecierpliwy Turek. Petenci w firmach i urzędach kierują się bowiem "regułą silniejszego" zwaną także "prawem dżungli". Mówiąc krótko: po prostu się wpychają. Przy czym w sytuacji, gdy nie ma kolejki, bo ona nie istnieje (wygląda jak bezładne skupisko ludzkie przed okienkiem czy ladą), łatwo się wepchnąć tu i ówdzie. Dlatego też mnie, uprzejmej z natury, ciężko potem takich wpychających - wypchnąć.
Kiedy wczoraj byłam w telekomunikacji, zastosowałam już regułę lokalną. Przy ladzie ustawiłam się tak jak wszyscy: jeden obok drugiego, czekając po prostu, aż obsługujący będzie choć parę sekund wolny, by wtedy - zaatakować. Opłaciło się. I zrozumiałam jak to działa... pan urzędnik po prostu segreguje petentów: w dwóch zdaniach tłumaczą, po co przyszli, a potem następuje odsyłanie:
- To proszę wypełnić ten formularz
albo:
- To proszę podejść do tamtego stanowiska
albo:
- To proszę poczekać bo pani sprawa jest trochę dłuższa.
(i potem wzywają).
Ten jeden pan z wczorajszej telekomunikacji to musi mieć zresztą niezwykłą podzielność uwagi. Obsługiwał jednocześnie chyba sześć osób, i jeszcze pomagał początkującemu koledze, który (na swoje nieszczęście) obsługiwał mnie.

2. Spoufalanie się i znajomości.
W Turcji, jak w każdym porządnym kraju, wszystko opiera się na znajomościach. Także, a pewnie przede wszystkim, sprawy do załatwienia. Jako że miejscowość, w której przyszło mi mieszkać duża nie jest, widać to jak na dłoni. Znajomi nigdy nie podlegają regułom oczekiwania. Zawsze wchodzą jak do zaprzyjaźnionego marketu za rogiem, wołając od progu: "Dzień dobry! Jak się masz?" - na co urzędnik/urzędniczka niemalże wyskakuje ze skóry z radości, wstaje, rzuca się wycałować, wyściskać, wymienić uprzejmości, zaproponować herbatę, czyli wypełnić wszystkie reguły standardowego tureckiego powitania. Sama kiedyś skorzystałam na tym. W urzędzie ds. Cudzoziemców poczęstowano mnie czekoladkami, przyniesionymi przez poprzedniego petenta. A jeszcze inny petent przy okazji odwiedzin w urzędzie pochwalił się też swoim dzieckiem i narzeczoną z obcego kraju, której uroda, szczególnie cera, została przy okazji obgadana przez policjantki. Dziecko natomiast wyszczypano w policzki za wszystkie czasy. W ten sposób należy się wkupiać w łaski.
Wielokrotnie robiłam sceny z pokazowym wzdychaniem i szuraniem nogami, bo jakieś "bezczelne typy" wepchnęły mi się do okienka w banku i gawędziły sobie miło z obsługującym, przy okazji załatwiając własne sprawy. Nigdy moje niezadowolenie nie zostało nawet zauważone.
Ostatnio będąc w paru miejscach wraz z Królem Pomarańczy zrozumiałam, że niekoniecznie trzeba mieć tam znajomych - wystarczy zachowywać się jak znajomy. O ile ja sama używam tureckiej formy grzecznościowej "siz" (Pan, Pani) gdziekolwiek się nie znajdę (bo tak mnie, do jasnej anielki, wychowano), o tyle Turcy już w drugim zdaniu przeskakują na "Ty". I nie ma żadnego "proszę", "czy mogłaby Pani", i tak dalej... - jest szybka akcja, i szybka reakcja. To, co dla mnie jest bezczelnością, dla wielu z nich to chyba normalna procedura. A potem dużo śmiechu, jakieś dowcipy, atmosfera się rozluźnia - zanim się nie obejrzymy - sprawa załatwiona, a my wychodzimy, rycząc jeszcze przez ramię: "Hayirli işler!" (Przyjemnej pracy)

3. Omijanie reguł.
Reguły swoje, życie swoje. Okazuje się, że niezałatwialne zawsze jest załatwialne. Najważniejsze to się nie stresować, nie okazywać zdenerwowania (chociaż i to się przydaje, ale jedynie w momentach krytycznych). To, że minął nam termin płatności, albo termin ważności wizy, nie oznacza wcale, że coś się stało, prawda? Wystarczy pójść do osoby w danej instytucji pracującej, którą mniej-więcej kojarzymy, poprosić ją o rozwiązanie problemu, i powinno się udać. Może nie będzie lekko, ale się uda. Na pewno zostaniemy w każdym razie uspokojeni, że nie będzie lekko, ale się uda.
Wszystko to, co w Polsce jest przeszkodą, tutaj jest tylko wskazówką: nie powinno się tak robić. Ale można. To dlatego w Turcji można założyć telefon czy internet bez wiedzy właściciela mieszkania, bez żadnych upoważnień. Można wziąć kredyt nawet, jeśli nas na niego nie stać. Można wiele, tylko nie można się poddawać. Do procedur podchodzi się z dużą dozą wyrozumiałości - chociaż oczywiście w tureckich urzędach panuje pełno zbędnej biurokracji. Ale po wypełnieniu wszystkich papierków zdarza się przezwyciężyć niemoc i jednak wyjść zwycięsko z całej sprawy.

Oczywiście wszystkie moje doświadczenia są doświadczeniami osoby mówiącej po turecku (nie biegle, ale jednak mówiącej). Co zresztą pomaga mi często. Urzędnicy/pracownicy (niezaleznie od płci) komplementują mój akcent, i atmosfera od razu się rozluźnia...
Zupełnie nie wyobrażam sobie natomiast załatwiania wszystkiego po angielsku, bo znajomość tego języka wśród urzędników, nawet tu, w Alanyi, w której mieszka mnóstwo cudzoziemców, jest niewystarczająca. Wiem to, bo chciałam założyć sobie konto w tureckim banku. Obawiając się specjalistycznego słownictwa i zupełnie nowych dla mnie terminów, po kilku wcześniejszych próbach założenia konta w innych bankach (kiedy zostałam np. wypchnięta z kolejki czy zdeptana przez "znajomych", objadających się ciasteczkami, a potem zdenerwowałam się pracowniczką banku flirtującą z nażelowanym młodzieńcem), trafiłam do ostatniego, banku F. Oddział mieści się na głównej ulicy w TURYSTYCZNEJ części Alanyi. Uparcie mówiłam tam po angielsku, żeby trafić na sensownego pracownika obsługi, ale niestety okazało się, że jest na lunchu. Poproszono mnie, żeby poczekać 10 minut, potem pół godziny. A potem odkryto, że jedyny najwyraźniej znający język angielski pracownik oddziału jest na urlopie, i że za 2 dni zaczynają się święta, więc może żebym lepiej przyszła za tydzień, po świętach.
Już mi się nie chciało.
Może zamierzali do tego czasu po prostu kogoś anglojęzycznego ściągnąć z innego miasta, albo zatrudnić :)

Tak czy siak, chodząc po tureckich urzędach i innych poważnych miejscach, nabywam wciąż nowych umiejętności. Być może, po kolejnych paru-parunastu wizytach, nauczę się wreszcie wpychać przed innych petentów i uśmiechać do urzędników jak do starych znajomych czy krewnych, a potem upraszać ich o załatwianie spraw, które z boku wydają się nie do załatwienia. Póki co uzbrajam się w moją polską cierpliwość... co jak co - ale ona jest nie do zdarcia ;)

7 komentarzy:

なな pisze...

cudnie napisane ...:)

Daria pisze...

oj taaak, skąd ja to znam :)

LilQueen pisze...

jak zwykle ciekawa notka.Przypomniala mi sie twoja historia z urzedami na Cyprze.....

Argymir Iwicki pisze...

To ja chyba jestem Turkiem, bo jak widzę kolejkę, to zaraz spadam. Ale to chyba pozostałość z dzieciństwa, kiedy musiałem za komuny stać w GS-owskim sklepie po wszystko.

Agata Wielgołaska pisze...

respect girl :)))
świetna notka, świetna forma!

a swoją drogą, ja też biorę nogi za pas na widok kolejki:)

szadsii pisze...

Ja jestem chora jak mam cos zalatwic w urzedach.Unikam tego jak ognia tutaj w Polsce,a co dopiero by bylo w Turcji :)
Swietna notka jak zawsze!
pozdrowienia

Unknown pisze...

Notka super jak zwykle! Ja mam podobne doswıadczenıa z tureckımı urzedamı - nıe umıem sıe wpychac w kolejkı