A ja wtedy odpowiem: niestety to nie jest tak proste jak wygląda. Każda praca ma swoje plusy i minusy. Raj nie istnieje :) Przekonałam się już, że pobyt zarówno w Turcji jak i w Polsce nie może być zaliczany do typowych wakacji. To nie urlop, tylko a) ciągłe ganianie (w Polsce: lekarze, Zusy, banki, zaległe zakupy, wizytacja rodziny itp.) b) ciągłe coś do zrobienia (w Turcji: posprzątać, pozmywać, popracować, sprawdzić pocztę, znów sprawdzić pocztę, zmienić layout strony, może zmienić logo?) Ponadto w Turcji wciąż ambitnie każę sobie każde widziane miejsce dobrze udokumentować, sfotografować, opisać. Ma się przydać do pracy - każdy widziany hotel, knajpa, restauracja).
Tak to jest, kiedy się kursuje pomiędzy dwoma krajami - uwierzcie mi, i nie chcę się tutaj tłumaczyć ani silić na kokieterię, naprawdę, wakacje należy realizować w kraju tak zwanym trzecim, kompletnie neutralnym. I szkoda, że zrozumiałam to tak późno.
Najlepiej takim, gdzie się nie będzie nic rozumiało, nic znało, nic wiedziało. Im mniej wiemy, tym lepiej. Po pełnym emocji sezonie, po dniach pracy liczących do 15 godzin, po włączonym przez całą dobę telefonie mówimy zdecydowanie: nie. I przecież nie chodzi o to, że narzekam. Wprost przeciwnie - kocham moją pracę, szczególnie, kiedy jej granice wyznacza tylko moja wyobraźnia i wyobraźnia (oraz portfel) turysty. Ale czasami potrzeba się zresetować. Przy wszystkich zaletach pracy na własnym są też wady: nikt mi nie powie: oto twój urlop, masz wolne, nie przychodź do pracy przez 14 dni. Muszę zadecydować sama, a to przychodzi ciężko - poczucie odpowiedzialności nie wypuszcza z biura. Nie pozwala wyłączyć komórki. Do ostatniej chwili byłam średnio przekonana do sensowności moich wakacji. Nie dość, że wakacje, to jeszcze samotne. Nie każdy rozumie, że potrzeba mi nie tylko odpoczynku od Turcji i Polski, ale także od ludzi :)
Na szczęście niemal wbrew sobie zabukowałam bilety tanich linii lotniczych z Poznania do Barcelony. Zarezerwowałam pierwszy hotel nieopodal słynnego bulwaru Las Ramblas. Reszta jest niewiadomą. Naszkicowany mam ogólny plan zwiedzania. Moim finałem, wisienką na torcie jest Lizbona. Przystankiem Andaluzja. A startem, niezapomnianym startem - Barcelona.
Reszta jest niewiadomą? A to dlaczego?
Cóż, planowanie i rezerwowanie to moje zawodowe zboczenie. Gdyby mi pozwolić, wszystko miałabym zaplanowane co do minuty. Zarezerwowane i kupione przez internet hotele, autobusy turystyczne, pociągi, bilety do obiektów. Klikanie po stronach i wyszukiwanie najkorzystniejszych ofert to moja wielka pasja :)
Ale przecież nie o to chodzi. Wydaje mi się, że wakacje są po to, aby przez jakiś krótki czas pożyć innym życiem. Robić coś, czego nie robi się na co dzień. Mam nadzieję, że się ze mną zgodzicie. Paradoksalnie mimo tego, że pracuję 8 lat w turystyce, sama nie mam w temacie wakacji wielkiego doświadczenia. Umiem spełniać zachcianki turystów, ale swoje?
Pora więc na szalony czas. Maksymalnie 2 tygodnie, minimalnie tydzień. Wszystko jest niewiadomą. Start: Barcelona, już się dokonał. Napiszę Wam jutro, jak wszystko przebiegło, załączę kilka zdjęć. Od momentu dotknięcia kołami samolotu płyty lotniska (od razu mówię: nie było to miękkie lądowanie, wiało paskudnie), wiem, że będzie to piękna przygoda. A tu, na blogu, będę ją relacjonować.
Póki co powiem tylko parę spraw:
1. Barcelona jest dokładnie taka, jak się spodziewałam. A nawet lepsza. Niesłychane miasto, którym nie można się nasycić. Przemieszane wszystkie narodowości, oszałamiająca architektura, klimat, który powoduje, że wszystko przychodzi z łatwością. Już teraz martwię się na myśl, że będę musiała stąd wyjechać :)
2. Język hiszpański jest piękny. Klarowny, intuicyjny, zrozumiały, a jednocześnie z tym szerokim akcentem, który czaruje i wabi. Aż się boję co będzie, jak posłucham portugalskiego :) Może wiecie, a może nie, ale w moim życiu "przed Turcją" mówiłam biegle po francusku, rok uczyłam się także hiszpańskiego (dziś już niestety mało co pamiętam), i te kraje były moimi "celami". Życie potoczyło się inaczej dzięki zbiegowi przypadków a potem i mojej inicjatywie. Chodząc po ulicach Barcelony zastanawiam się, co by było, gdyby....?
3. Ostatecznie jestem w Barcelonie zakochana. Ale o tym napiszę jutro. Na razie polecam do wysłuchania piosenkę (klik), która wypłynęła na szerokie międzynarodowe wody dzięki uroczemu filmowi Woody'ego Allena "Vicky Christina Barcelona".
Odpoczynek w Marinie.
Marina
Marina.
Dziękujemy bardzo. Zobaczcie w jakich językach... A zgadza się, tureckich turystów zadzwiająco (?) dużo!
Bulwar Ramblas. Mimowie robią furorę.. jak i pani w panterce :)
Jedna z knajpek w Marinie.
Niesamowita fiesta na którą załapałam się spacerując w kierunku plaży Barceloneta. Występ zespołu z muzyką hiszpańsko-kubańską, nie obyło się bez tańców i wspólnego śpiewania.
Kolejna niespodzianka. Obserwowałam kręcenie reklamy jakiegoś magicznego napoju katalońskiego z udziałem najwyraźniej lokalnych gwiazdek pop.
Po kręceniu reklamy stwierdziłam że aby dzień zakończył się idealnie potrzebne jest ostatnie, trzecie wydarzenie, na które załapię się przypadkiem. I proszę. Przemarsz dzieciaków przez jedną z uliczek starego miasta, były to trzy zespoły poprzebieranych bębniarzy, nie wiem czy dobrze mi się wydaje, że z okazji Święta Zmarłych?
/cdn/
3 komentarze:
Niesamowite to wszystko jest, podoba mi się Twój sposób na wolny czas - chodzisz, obserwujesz, wręcz analizujesz :D
Witaj,
czasami na odkrycie czegoś co jest oczywiste trzeba długo czekać. Cieszę się, że się doczekałaś :)
Odpoczywaj. Po 4 latach,to zasłużone wakacje!
znam dokladnie to krazenie z maista do miasta- sama tak mam :)
Prześlij komentarz