czwartek, 10 grudnia 2009

ALANYA GRUDNIOWA - czyli co tam słychać po sezonie

Niedługo już czas jechać na święta do domu, do Polski. Mam nadzieję że spadnie śnieg na tę okoliczność, bo w Alanyi zupełnie nie-grudniowo. Słońce przygrzewa, 20 stopni, sporadyczne opady deszczu (okolice te posiadają taką dogodną cechę, że jak już pada, to najczęściej wieczorem lub w nocy). Śniadanka na balkonie to już tradycja, nie sposób się od niej uwolnić - jeśli jest zimniej, to po prostu narzuca się jeszcze jedną bluzę.

Turecki zestaw standardowy na śniadanie wygląda następująco:

- czarne oliwki, do których, podobnie jak do jazzu, trzeba dojrzeć. Polecam, warto. Bez czarnych oliwek nie wyobrażam już sobie życia. A propos, jako ciekawostka: czy orientują się szanowni Czytelnicy czym różnią się oliwki czarne od zielonych? Otóż zielone to te wcześniej zebrane, czarne są już w pełni dojrzałe.
- biały ser (przy czym ser ten jest słony i tłusty)
- czasami pojawia się też ser żółty, choć moim zdaniem jest kiepski i używam go tylko jako substytutu polskiego
- pomidor, ogórek (z bazarku albo manavu, czyli warzywniaka)
- jajeczko (w różnych postaciach)
- biały chleb, czyli ekmek (choć ja jestem fanką chleba trabzon, który przypomina trochę nasze polskie bochenki)
- zielenina: pietruszka, rukola, skropione cytryną i oliwą z oliwek
- çay, czyli czarna herbata

Wszystkie produkty są podawane w tzw. kawałach. Turcy nie mają zwyczaju jedzenia kanapek, toteż nie ma potrzeby używania masła i siekania wszystkiego w plasterki. To samo dotyczy zieleniny, którą podaje się w gałązkach, smakuje wybornie. Chleb jada się jako przygryzkę do całej reszty. Proszę zwrócić uwagę na brak wędlin. Podstawowym zarzutem dotyczącym kuchni jakie słyszę zawsze od turystów to właśnie ta kwestia - ale jest to ewidentna różnica kulturowa ;) Wędliny co prawda są, ale na ile wiem od znajomych (sama nie jadam żadnych) kiepskie i mało urozmaicone. Nie ma więc czego żałować, raczej skupić się na tym, co jest naprawdę pachnące i smakowite.

Po takim śniadaniu zjedzonym na balkonie, podlanym paroma szklaneczkami herbaty do szczęścia nie potrzeba już wiele.
No, może filiżanki rytualnej kawy po dłuższej chwili.

Pewnie zastanawiacie się, dlaczego w informacjach o Alanyi posezonowej nawijam o kuchni. A dlatego, że poza smakowaniem rozmaitych pyszności i kleceniem własnych potraw (tak, zaczęłam się bawić w pichcenie i sprawia mi to coraz więcej przyjemności!), czyli korzystaniem z dobrodziejstw tanich warzywno-owocowych bazarów, nie ma tu za wiele do roboty. Od listopada Alanya zupełnie zmienia charakter - ulice pustoszeją, rozmaite punkty handlowe znikają, albo po prostu zamykają się na całą zimę (rzadko kogo z drobnych przedsiębiorców stać na to, żeby płacić czynsz cały rok, skoro interes robi się tylko przez połowę). Wieczorny wypad na miasto, o ile już do niego dochodzi (na ogół nie), kończy się zazwyczaj w jednym z 3-4 miejsc, do których można pójść na tak zwane piwo i gdzie coś się "w miarę" dzieje. Nie mówiąc już o jakiejś ciekawszej imprezie, koncercie, czy festiwalu. Zresztą...

Posezonowe byczenie się w Alanyi można by mimo wszystko nazwać rajem, gdyby nie to, że zarobione w sezonie pieniążki uciekają... i to szybko. Oprócz codziennych zakupów i wydatków trzeba przecież opłacić mieszkanie, wyrobić sobie pozwolenie na pobyt w Turcji (półroczne kosztuje około 600 złotych) i tak dalej. O ile ja planuję wszystkie wydatki niemal co do grosza, o tyle Turcy, przynajmniej ci z którymi ja miewam do czynienia, kompletnie nie mają wyczucia w kwestii wydawania pieniędzy. To co zarobią, od razu wydają, a ponieważ w zimie nie pracują, to nie mają też i gotówki. Radzą sobie (oczywiście) na kilka sposobów: siedzą u mam, braci, kolegów... Bo przecież odwiedzając kogoś, pomieszkując u niego miesiąc, nikt nawet nie piśnie o możliwości dołożenia się do czynszu. Jesteśmy traktowani jako goście, i dla gospodarza byłby to zdecydowanie ayıp, czyli wstyd (a to coś najgorszego na świecie). Czasami goście chcą się więc dołożyć do rachunków w marketach czy knajpach (kiedy mają poczucie przyzwoitości), co doprowadza do sytuacji, które niezmiennie ujmują mnie swoim komizmem: kilku facetów szturchających się łokciami i wyrywających sobie rachunek z rąk:
- Nie, ja zapłacę!
- Wstydź się, ja zapłacę!
- No, teraz to ale wstydu narobiłeś (do kogoś, kto zapłacił).
Jakoś nie przyjdzie im do głowy podzielić kwotę. To pewnie też byłoby ayıp.

Inną formą radzenia sobie w zimie finansowo jest korzystanie z karty kredytowej (niekoniecznie swojej, co dla sprzedawców jak zauważyłam zupełnie nie stanowi problemu).
Najbardziej przebiegłym ale zatrważająco popularnym sposobem jest sięgnięcie do bogatego łańcuszka zagranicznych girlfriends, które albo umiejętnie się bałamuci (nie mamy laptopa, więc rozmawiamy z nimi rzadko z kafejki internetowej? Troskliwa dziewczyna kupuje i wysyła laptopa w prezencie), albo prosi o pieniądze (wprost lub niekoniecznie, np. opowiadając o ciężkiej sytuacji kogoś z rodziny).

No ale miałam pisać o jesienno-zimowej Alanyi...
Na ulicach nieliczni turyści (większość w starszym wieku), odziani w krótkie spodenki i sandały (kiedy ja chodzę w płaszczu). Staram się ich rozumieć - w końcu przyjechali tu z zimnych krajów europejskich. Chcą wykorzystać piękną pogodę. Tymczasem my w mieszkaniach wieczorami musimy włączać ogrzewanie (w postaci grzejniczka lub klimatyzacji), i owijamy się kocami.
Tak naprawdę wcale mnie to nie martwi, bo oznacza jedynie zbliżający się sezon na grzane wino ;)

IMG_5287

A oto najważniejsze wydarzenie grudnia: prawie ukończona latarnia w porcie. Druga, mniejsza, jeszcze jest w powijakach. Do dużej latarni prowadzi wąska promenadka, która też będzie wyglądała lepiej (latem).

Więcej zdjęć z jesiennej Alanyi w którejś z następnych notek.


PS. Kochani wierni (i niewierni) Czytelnicy. Uprzejmie informuję o pojawieniu się po lewej stronie bloga, na górze, zakładki "Skarbonka". Nie pojawiła się przypadkiem ;) Osoby chcące podziękować Skylar za regularne (poprawiłam się, prawda?) i obfite (to już bez wątpliwości) odcinki bloga, których pisanie od lat traktuję nie tylko jako pasję, ale i jako pracę, mogą to zrobić teraz także w niewirtualny sposób ;)

8 komentarzy:

Daria pisze...

Można wyrobić sobie takie półroczne pozwolenie? Jak to wygląda, jak z wizą? Jak to zrobić? Bardzo by mnie to interesowało.

Agata | tur-tur.pl pisze...

Hej derya, to jest wlasnie polroczna wiza pobytowa. Tj. jadac z Polski kupujesz zwykla turystyczna 30-dniowa wize i potem w ciagu 30 dni na najblizszym urzedzie Policji ds. Cudzoziemcow zglaszasz sie z potrzebnymi dokumentami (jesli chcesz byc prywatnie, turystyczne czy osobiscie ;) to musisz przedstawic kwitek ze masz finanse na tych 6 miesiecy (kazde miasto ma swoj limit, Alanya 200 euro na miesiac), oplata 306 tl za 6 miesiecy, kilka zdjec legit. i wypelnic wniosek. Poza sezonem wyrobienie ksiazeczki z takim pozwoleniem tj. ikametu trwa tydzien-10 dni.

Agata | tur-tur.pl pisze...

Aha, oczywiscie taka wiza nie upowaznia do pracy (w tym celu robi sie osobne pozwolenie ale to osobna bajka i b.skomplikowana).

Joanka pisze...

w przypadku Stambułu to było jeszcze niedawno za 10 miesiecy -500 lir za ikamet, a na koncie 3000 dolarow...

Daria pisze...

dzięki :)

なな pisze...

:)))))))))))zazdroszę starszym turystom i tym którzy spożywają swoje śniadania na dworzu :P

szadsii pisze...

Zdecydowanie uchylenie rabka tajemnicy o tym co sie dzieje w Alanyi (poza okresem chyba nam wszystkim dobrze znanym) bylo mi potrzebne do szczescia! :) Alez Ci zazdroszcze tych sniadan! pozdrowienia

ADHD pisze...

İkamet w Stambule na 7 miesiecy - koszt 350 tl. Plus trzeba przedstawic, ze na KAZDY miesiac pobytu ma sie 1000 $ (!). Jest to koszt dodatkowych 50tl za lewy papierek z kantoru, iz taka wlasnie kwote sie wymienilo ;) Robilam ikamet miesiac temu, a 2 tygodnie wczesniej wystarczylo bodajze po 300$ na miesiac pobytu...