poniedziałek, 12 listopada 2012

O LIZBONIE SŁÓW KILKA

Jestem już w domu, minęło Święto Niepodległości (które nam, Poznaniakom, kojarzy się zawsze pozytywnie: wielki uliczny festyn Św. Marcina, przepyszne rogale z makiem - ponoć im więcej maku tym lepiej finansowo będzie w kolejnym roku - u mnie w tym roku było sporo - insallah! :)). Zrobiłam się niezwykle "pociągająca" - niestety jeszcze w Portugalii zaczęłam czuć delikatny ból gardła który po dotarciu do domu przemienił się w klasyczne, uporczywe, denerwujące przeziębienie. I tak sobie siedzę pod kocykiem i staram się zmusić do jakiejś pracy, bo jednak w chorobie to nie chce się po prostu nic.

Na szczęscie nie jestem w aż tak kiepskim stanie, by nie dodać notki o Lizbonie. Zdjęcia też będą, choć nie potrafiłam wybrać na bloga tylko kilku; postanowiłam utworzyć album, który poniżej możecie zobaczyć. Dlaczego? Już mówię.

Lizbona to było moje miasto-marzenie. Cel wyprawy, kompletne must see. Właściwie od paru lat obiecywałam sobie, że wreszcie to miejsce zobaczę. Dlaczego? Pociągała mnie Portugalia z tym tajemniczym językiem (niby francuski, niby hiszpański, a jednak kompletnie coś innego - poezja, mówię Wam!), wąskie uliczki, stary żółty tramwaj nr 28, zawsze lubiłam też tak zwane miejsca "na końcu świata". No i jeszcze te wyprawy - "odkrycia zamorskie". Zdecydowanie mój klimat.

Hotelik miałam świetnie położony, czysty, przy jednej z głównych ulic, blisko "starej" Lizbony. Wyszłam więc na miasto i... no właśnie. A więc to jest ta Lizbona? To jest to słynne miasto? Otaczały mnie rozlatujące się kamienice, obłupane z tynku budynki, zardzewiałe, zmurszałe framugi okienne. Po ulicach chodzili żebracy, lub siedzieli gdzieś pod ścianą. Gdzieś przejeżdża radiowóz, jakaś kłótnia, bezdomny śpi na ławce owinięty foliowym workiem na śmieci. Dochodzę na jeden z głównych placów z nadzieją, że będzie tam lepiej... ale jest tak samo! Tłumy turystów, ale pomiędzy nimi zaczepiający bezdomni, uliczni grajkowie, atmosfera brudu i zaniedbania. Dałam się dwa razy wrobić, korzystając z pięknej acz bezczelnie drogiej windy Santa Justa (5€ za mniej niż 10 sekund jazdy i zamknięty taras widokowy!), a potem kupując mapę, z której nie dało się nic rozczytać ani zrozumieć.
Minęło trochę czasu zanim oswoiłam się, tym jakże innym od błyszczącej wypolerowanej Hiszpanii, klimatem. Usiadłam aby zebrać myśli w jakiejś kafejce, obserwując czarnoskórych sprzedawców okularów słonecznych, studentów Erasmusa i wylansowanych turystów.
Uspokoiłam się dopiero, kiedy dotarłam do linii tramwaju 28, uprzednio kupując dobowy bilet na komunikację miejską - zdecydowanie najbardziej opłacalny sposób poruszania się po mieście. Jeździłam tramwajem w obie strony: do dzielnicy Alfamy i Chiado - położonych na wzgórzach, aż do późnego wieczora, wysiadając na spacery po krętych uliczkach. Prawdziwy raj dla fotografa, albo studenta sztuki; nagle ten obłażący tynk zrobił się urokliwy. Ustawiony pod drzwiamy stary rower, no i rozwieszone na sznurze pranie. Momentami miałam wrażenie, że to pranie mieszkańcy wieszają specjalnie, tuż nad głowami przechodniów, obok przejeżdżającego z impetem żółtego tramwaju 28, bo przecież jak mogło tam pozostać czyste?
Stara Lizbona mieści się na (ponoć siedmiu) wzgórzach, co jest niezwykle efektowne dla nas, zwiedzających. Najpierw się wspinamy, potem schodzimy, a potem znów w górę. Nagle wyłania się przed nami ocean z tym słynnym mostem, przypominający most Golden Gate w San Francisco a za nim jeszcze monumentalny pomnik Chrystusa, tym razem kojarzący się z tym w Rio de Janeiro.
I znów kamieniczki całe zdobione azulejos, i niedomknięte drzwi, i te neonowe tablice reklamowe, zakurzone i popsute. Coś niesamowitego - tak jakby miasto zatrzymało się w rozwoju gdzieś w połowie lat 80. Wiele kamienic wyglądało na opuszczonych. Przyznam, że nie jestem zorientowana w temacie dlaczego to miasto tak wygląda, czy po prostu Portugalczykom jest wszystko jedno? Aż niemożliwe, bo przecież mogłaby być to prawdziwa perełka architektury (najwyraźniej niektórzy uważają, że nawet w takim stanie - jest).
Oczywiście dzielnica Chiado jako ponoć bardziej "modna" wygląda już nieco inaczej, te same co w całej Europie sklepy, butiki, restauracje, wylansowany tłum młodzieży i grajkowie na ulicach, ale generalnie mam wrażenie, że Lizbona to takie miasto przykryte warstewką kurzu, i właściwie nawet z tego faktu zadowolone.
Było to dla mnie, takiej można powiedzieć delikatnej "estetki" dość ciekawe doświadczenie i oczy strzelały mi na wszystkie strony podczas moich wielogodzinnych spacerów. Kompletnie odpuściłam 'klasyczne' zwiedzanie. Z racji uszkodzonego obiektywu typu "zoom" wszystkie zdjęcia robiłam 50-tką, co przy wielu wadach pozwoliło mi także wyostrzyć wzrok na rozmaite ciekawe detale. Jeszcze raz powtórzę, że Lizbona wydaje mi się prawdziwym fotograficznym rajem, i żałuję, że nie miałam odpowiedniego sprzętu aby fotografować z ukrycia także ludzi (czyli to, co lubię najbardziej) ;) - ludzie tam, to prawdziwe oryginały.

Drugiego dnia wybrałam się najpierw do dzielnicy Belem - już nowoczesnym tramwajem. Celem był Klasztor Hieronimitów i położone nad samym oceanem dwie wieże-punkty widokowe. Jedna z nich to Torre de Belem, druga Padrão dos Descobrimentos - Pomnik Odkrywców, na którą wjechałam windą. Windziarz uczył mnie portugalskiego 'dziękuję', kiedy orduchowo podziękowałam po angielsku. "Obrigado, obrigado".
Później wsiadłam w autobus - bardzo chciałam pojechać do Oceanarium; nie byłam nigdy w żadnym, a słyszałam że to w Lizbonie wraz z otaczającą je dzielnicą, jest imponujące.

I tak faktycznie było. Co prawda przejechałam autobusem niemal całą Lizbonę "z dołu do góry", ale po kilkudziesięciu minutach podróży znalazłam się, niemal dosłownie, w "nowym świecie". Dzielnica zbudowana praktycznie od zera z okazji wystawy EXPO w roku 1998 robi niesamowite wrażenie kreatywną nowoczesną architekturą. Najpierw zobaczyłam czyste, eleganckie osiedle przy samym Tagu. To już była miła odmiana :) Następnie przeszłam do wieży Vasco da Gamy, stanowiącej najwyższy punkt widokowy miasta. Okazało się że tuż obok jest kolejka linowa - niewiele myśląc wskoczyłam do wagonika - nie było kompletnie turystów i miałam cały tylko dla siebie (takie zwiedzanie to ja lubię ;) Jechałam dobre kilkanaście minut (albo tyle mi się wydawało) fotografując i podziwiając mój "stan" - bezpośrednio nad wodą, oglądałam wieżę Vasco da Gamy oraz całą dzielnicę, stalowo-szklane konstrukcje, wśród ktorych górowały dwie w kształcie żaglowców. To nawiązywanie do symboli żeglarskich zresztą występuje jak zauważyłam w wielu miejscach, także starej architekturze, albo np. wkomponowane symbole kotwicy w chodniczki i podjazdy pod domami (to akurat w Lagos).
Po upojnym "locie" wylądowałam tuż przy Oceanarium (genialne!!!), Parku Narodów, przeszłam się także do nowoczesnego budynku Dworca Oriente i zerknęłam do centrum handlowego Vasco da Gamy, gdzie - quel surprise! - wisiały już bożonarodzeniowe ozdoby.
Metro dowiozło mnie do hotelu kompletnie zmęczoną ale szczęśliwą - że zobaczyłam dwie tak różne Lizbony. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę - i że wrócę by zobaczyć także Porto, o którym tyle słyszałam a do którego już nie dałam rady pojechać. Będzie na następny raz :)




5 komentarzy:

Justa pisze...

moje przemyslenia na temat Lizbony sa bardzo podobne do twoich- gdzie ta LiZBONA ?! :p

MOJE WSPOMNIENIA:
http://blog.justynab.com/search/label/Lisbon

A do Porto tez mam ochote pojechac!!

Argymir Iwicki pisze...

Byłem w ostatni weekend w Lizbonie, mieszkałem w Alfamie i każdego wieczora chodziłem na fado, takie prawdziwsze, śpiewane przez dziadków, kucharki, wdowy i naturszczyków. Jestem zadowolony. Zdziwiły mnie górne piętra kamienic - opuszczone i rozpadające się. Tak to już jest z upadłymi imperiami...

Argymir Iwicki pisze...

Byłem w ostatni weekend w Lizbonie, mieszkałem w Alfamie i każdego wieczora chodziłem na fado, takie prawdziwsze, śpiewane przez dziadków, kucharki, wdowy i naturszczyków. Jestem zadowolony. Zdziwiły mnie górne piętra kamienic - opuszczone i rozpadające się. Tak to już jest z upadłymi imperiami...

Agata | tur-tur.pl pisze...

Ja jeszcze na pewno do Lizbony wrócę, po prostu podejdę do niej inaczej. Też jestem zadowolona, podobało mi się, tylko właśnie INACZEJ :)

Krzysztof Gierak pisze...

Świetne zdjęcia!:)
Miałem podobne odczucia, jak Ty, gdy przyleciałem do Lizbony. Jednak może właśnie dzięki "tej warstwie kurzu i zapomnienia" Lizbona ma swój niepowtarzalny klimat. Zdecydowanie potrzeba czasu, by zakochać się w tym mieście - nie da się tego zrobić w ciągu kilku godzin.

P.S. Jadąc z Belem do Orientem autobusem na prawdę zrobiłaś sobie wycieczkę przez prawie całą Lizbonę:)