wtorek, 31 maja 2011

JAK SIE PRACUJE PO DRUGIEJ STRONIE

Pisanie na blogu wymaga niebywałej samodyscypliny. Sama się zastanawiam, jak to się stało, że regularnie piszę tutaj od tylu już lat; w codziennym życiu mam z tym bowiem problem. Jestem trochę roztargniona, trochę nieobecna, często o czymś zapominam, mimo że wszystko notuję w kalendarzyku i na karteczkach. Ilekroć próbowałam przestrzegać jakiejś diety, nie udawało się - po prostu nie potrafię! Pracuję zrywami; czasami leniuchuję oddając się 'keyif' czyli przyjemności życia; a potem nagle ruszam do roboty, i wtedy nic ani nikt nie potrafi mnie zatrzymać.
W tym kontekście blog i cotygodniowe regularnie publikowane notki to jedyna stała rzecz w moim życiu :) Kiedy nie starcza czasu albo siły aby w tygodniu coś napisać, robię się nerwowa i niespokojna, no bo jak to - tydzień bez nowej notki to tydzień stracony - nie tylko dla wiernych Czytelników :)

Przyszła więc pora na nową notkę. Od czasu poprzedniej, jak zapowiadałam, nieco się "ogarnęłam". Formalności załatwione, w biurze posprzątane, w domu też, wszyscy turyści na wycieczkach oporządzeni i zadowoleni :)
Przydałoby się jeszcze iść na plażę nabrać trochę kolorku, bo tak jak i co roku stanowię antyreklamę proponowanych przeze mnie wycieczek. Ostatnio pewna przemiła gruzińska rodzina całkiem poważnie pytała mnie:
- Jak się pani udaje zachować taki piękny jasny kolor skóry tutaj mieszkając?
- Cóż - odpadłam - po prostu nie wychodzę z pracy przed 23.00.

Sprawdza się stare porzekadło, którym raczył nas pierwszy turecki szef: "Dobry rezydent do blady rezydent". Okazuje się że dotyczy nie tylko rezydentów, ale także tych, co pracują po drugiej stronie "barykady".
Spytacie, o co chodzi z tą barykadą... No cóż, odkąd rzuciłam rezydowanie żartuję, że przeszłam na alanijską "ciemną stronę mocy". Dla normalnego turysty czy podróżnika są to zagadnienia cokolwiek tajemnicze. Wydaje się, że robię wciąż to samo - nadal pracuję z turystami, nadal większość z nich jest z Polski, czasami tak jak i w poprzednich latach jeżdżę na wycieczki. Nie ma różnicy, wręcz wydaje się godne pochwały, że pracuję teraz na własny rachunek, i że mimo rozmaitych przeszkód chce się nam brnąć w turecką biurokrację, załatwiać pozwolenia i robić w Alanyi coś oryginalnego. Tym bardziej, że przecież praca rezydenta odbierana jest często negatywnie, jako "naciąganie" turystów na koszmarnie drogie wycieczki, czy jako "nieustanne wakacje" (o tym pisałam wiele razy, więc powtarzać się nie będę).


Natomiast dla osób zamieszanych w turystyczny światek wiadomość, że wraz z chłopakiem i jego młodszym bratem otworzyłam lokalne biuro podróży brzmi cokolwiek dziwnie. Dla tak zwanej "alanijskiej branży" znalazłam się poziom niżej. Biura lokalne nazywa się tutaj biurami "ulicznymi", co samo w sobie jest już określeniem pejoratywnym. Niniejszym "kradniemy" więc turystów zagranicznym (np. polskim) biurom podróży, oferujemy im wycieczki za połowę ceny, mamiąc i czarując. Przyjęło się bowiem myśleć (zresztą tak na ogół jest), że biura lokalne nie mają licencji, nie mówiąc już o ubezpieczeniu - o tym przecież trąbi każdy rezydent na spotkaniu informacyjnym.
Ba, skalę paranoi idealnie obrazuje fakt, że niektórzy starzy znajomi nie za bardzo mogą się teraz ze mną spotykać - niech ktoś zobaczyłby razem rezydentkę "przyzwoitego" biura wraz z przedstawicielką "ulicy". Skandal murowany, już nie mówiąc o naganie w miejscu pracy!
Podobnie w wielu hotelach patrzy się na nas podejrzliwie; ah, spróbowałabym tylko przekroczyć szklane drzwi hotelowej recepcji! W niektórych miejsach stałam się persona non grata.

Oczywiście nie można się temu absurdowi poddawać. W końcu pracujemy i to nie lekko, i cała reszta nie powinna nas obchodzić. A jednak... chcąc nie chcąc za każdym razem jest się tutaj albo po jednej, albo po drugiej stronie barykady.

A jak jest naprawdę? To znaczy - jaka jest faktyczna różnica pomiędzy tym, co oferuje rezydent a biuro tak zwane "uliczne"?
Dopóki pracowałam jako rezydentka byłam bardzo "cięta" na biura lokalne. Zresztą to nie dziwne. Każdy musi pracować i zarabiać pieniądze, a kiedy okazuje się, że konkurencja znów "podebrała" mi turystów tylko i wyłącznie z powodu niskiej ceny, trudno opanować rozżalenie. Turyści przychodzili na dyżury hotelowe i dowiadywali się ode mnie wszystkiego na temat wycieczek, chwaląc: "bo pani taka sympatyczna i zorientowana". A zakupy robili u konkurencji.
Nie chciałam zniżać się do poziomu niektórych pracowników biur podróży i wciskać swoim turystom tzw. bajerów, że biura lokalne nie są ubezpieczone, albo że na wycieczki jeżdżą autobusami typu "ogór" bez klimatyzacji. Ubezpieczenie turystyczne obowiązuje niezależnie od tego, gdzie i z kim się Turcję zwiedza, dlatego warto przeczytać jego warunki przed wyjazdem by spać spokojnie. Autobusy? Wielokrotnie przekonałam się, że autobus to loteria, albo że konkurencyjne biura korzystają z usług tej samej firmy przewozowej. Standard hoteli, restauracji na wycieczkach też na ogół okazywał się być zbliżony. Ilość chcianych lub niechcianych "postojów w sklepach" również często jest podobna.
Jedyne, co mnie samą nastawiało najbardziej negatywnie, to fatalne podejście do klienta w biurach lokalnych. Przykłady można było mnożyć; nieraz po nieudanych wycieczkach przychodzili do mnie turyści żaląc się na to, jak ich potraktowano. Zapomniano zabrać na wycieczkę, spóźniono się godzinę na zbiórkę, nie oddano pieniędzy, nie odebrano telefonu. Na wycieczce sprzedanej jako "wszystko w cenie" okazywało się, że w cenie jest tylko dojazd autobusem i lakonicznych kilka zdań po polsko-rosyjsku wypowiedzianych z trudem lecz niezachwianą pewnością siebie przez pseudo przewodnika (zapewne bez licencji). Na miejscu trzeba było dokupić bilet wstępu (w Turcji nie są to małe koszty), posiłki i napoje.
Kalkulując wszystkie wydatki turysta dochodził do wniosku, że cała zabawa wyszła go tak samo lub nawet drożej, niż wycieczka kupiona u rezydenta. A ile przy okazji nerwów: czy przyjedzie, jak to jest z tym ubezpieczeniem (może jednak to prawda?), a gdy się nie spodobało: do kogo właściwie składać reklamacje?
Niektóre tureckie biura pracują wedle modelu: bierz forsę i w nogi. Wykorzystują naiwność turystów, a po całym sezonie umywają ręce, zwijają interes i znikają z pola widzenia. Oby tylko zarobić.

Po przejściu na "ciemną stronę" przekonuję się, że nadal pozostałam w opozycji! Wycieczki z mojego biura, mimo że tańsze niż te u rezydenta, są nadal droższe niż w jakimś biurze "za rogiem". Tam sprzedaje się po to, żeby tylko "zgarnąć" od turysty pieniądze. Należności kontrahentom i czynsz zapłaci się w nieokreślonej przyszłości. Kiedy ja wymieniam szczegółowo turystom co jest wliczone w cenę, a co płatne dodatkowo, i na jakiś wycieczkach jest polski pilot, a na jakich "wielojęzyczna" obsługa, konkurencja "zza rogu" obiecuje, że każda wycieczka to all inclusive po polsku. Niestety - niektórzy dadzą się na to łapać...

Teraz jednak wiem już jak wygląda mechanizm. Główna różnica w cenie pomiędzy biurami lokalnymi a dużymi biurami podróży to, szanowni turyści, po prostu brak dodatkowych pośredników. To tak (w ogromnym uproszczeniu), jakby zamiast kupować w polskich sklepach ubrania zagranicznych marek, kupić podobne ubrania ale polskiej firmy. Przy czym z ubraniami sprawa jest o tyle prosta, że można zawczasu przymierzyć, obejrzeć, podejrzliwie wymacać materiał. Wycieczki to "usługi" - towar, którego nie można dotknąć. Sprzedajemy wrażenia, wspomnienia, przygody i szczyptę wiedzy. A tego nie da się zmierzyć, zważyć i porównać. Większość z Was pracowicie zbiera na upragniony urlop raz do roku, i nie chce wtedy ryzykować - lepiej dopłacić i spodziewać się "świętego spokoju". Inni, z ograniczonym budżetem lub większą skłonnością do ryzyka, wolą poszukać na własną rękę. Aby było taniej, aby dało się więcej zobaczyć i do większej ilości miejsc pojechać.

Nie warto całego wycieczkowego tematu rozpatrywać jako opozycji. Mamy wolny rynek. Każdy turysta ma swoje racje, a każde biuro podróży swoje. Nie uważam też, że oczernianie konkurencji i walka polegająca na podkopywaniu pozycji wroga ma na dłuższą metę sens. Jeśli pracownica lokalnego biura tureckiego nazywa rezydentów naciągaczami, którzy "kasują ogromną prowizję" za sprzedaż wycieczek turystom, to jest to nie w porządku (już nie mówiąc o słowie "ogromna" które nijak się ma do rzeczywistości). Jeśli z kolei rezydent nazywa biura lokalne niebezpiecznymi oszustami i złodziejami kradnącymi turystów, to także zachowuje się nie w porządku. Przy takiej wymianie poglądów trudno się dziwić, że turysta często staje bezradny nie wiedząc, gdzie leży prawda.

Moje, przyznam że nieco idealistyczne podejście, które pozwalam sobie prezentować na tym blogu, każe mi zajmować się po prostu swoją pracą. Wykonywać ją jak najlepiej potrafię i tak, by nikomu nie szkodzić. Czy jestem rezydentką, czy pilotką, czy pracowniczką "ulicznego" biura podróży - zakasuję rękawy i idę do pracy. I tyle.


Na koniec, żeby nie pozostawiać Was, kochani Czytelnicy, w stanie zawieszenia po mojej długiej mowie, podzielę się z Wami czymś jeszcze.
Pracując teraz na swoim, przeżywam ciągłe zachwyty turystami. Moje wypalenie zawodowe, które przeżywałam przez ostatnie dwa sezony, jakby się zatrzymało. Zahamowała je zmiana pozycji, zmiana otoczenia, inny charakter pracy. Co z tego, że siedzę w biurze nierzadko po kilkanaście godzin dziennie, kiedy mam do czynienia z tak sympatycznymi ludźmi!
Byłam kiedyś tzw. dobrą rezydentką (przynajmniej się starałam), ale wciąż moja funkcja wiązała się z nieprzyjemnymi obowiązkami. Zmiana rozkładu lotu, zmiana hotelu, pokój z brzydkim widokiem?
- Pani nic nie może zrobić? Jak to?!
W hotelu głośno grają po 22? Ubezpieczenie nie obejmuje chorób przewlekłych? Kelner jest niesympatyczny a jedzenie zimne?
- No niechże pani to załatwi!

W takiej sytuacji nie liczyło się, jaką wiedzę mam do przekazania, i to, że Turcja jest moją wielką pasją. Wciąż byłam tylko przedstawicielką polskiego biura, które "wycięło nam taki numer!"

Teraz jest zupełnie inaczej. Jestem "panią od wycieczek". Nie budzą mnie w nocy telefony, nie przyjmuję reklamacji na hotele, nie muszę się tłumaczyć za błędy pań w biurach podróży w Polsce, które trzygwiazdkowy hotel w centrum Alanyi sprzedały jako spokojny hotel idealny na ciche wakacje. Ba, nie muszę zmieniać pokoi turystom!
Od tej niewątpliwej przyjemności uwolniłam się raz na zawsze!
Zamiast tego z turystami rozmawiamy sobie o Turcji i o życiu w Alanyi. Żartujemy, pijemy herbatki, palimy fajkę wodną w naszym biurze. Owszem, zdarzają się problemy, ale wierzę, że wszystkie są "do naprawienia". Lubimy naszych turystów a turyści odwzajemniają to uczucie.

Pod tym względem ten sezon jest zdecydowanie jak nowy, głęboki oddech.

czwartek, 26 maja 2011

o tym jak wszystko czasami jest pod gorke

Właśnie dlatego nie pisałam na blogu. Kompletnie nie miałam do tego głowy. Ostatnie kilka tygodni to nieustanne szaleństwo; ciągle coś się dzieje. Apogeum tego stanu osiągnięte zostało w minionych dniach, kiedy norma pecha na osobę została już zarówno w moim jak i Króla Pomarańczy przypadku wykorzystana zarówno za rok 2011, jak i chyba z zapasem - za 2012.
A propos, czasami zastanawiam się, jak pięknie się dobraliśmy - dwa kompletnie różne charaktery ale o takim samym stopniu przyciągania pecha. I to takiego pecha, który nie wydaje się niczym strasznym, dopóki nie pojawi się w ilościach hurtowych - w różnych sprawach, w różnym stopniu, i do tego osobno związany ze mną a osobno z Królem. Razem powstaje z tego mieszanka wybuchowa i wielkie zamieszanie.
Oczywiście w ostatecznym rozrachunku okazuje się zazwyczaj, że nasz pech to bardziej takie "szczęście w nieszczęściu", że mogło być gorzej, że wszystko dobrze się skończyło. Ale co się nastresujemy, to nasze.

Biorąc powyższe pod uwagę nasz pomysł aby razem prowadzić firmę okazał się doprawdy karkołomny - wciąż coś nam się przytrafia :)

Dzisiaj więc nie będzie zbyt konkretnej notki. Muszę odpocząć. Od czego? Bynajmniej nie tylko od pracy. W ciągu ostatniego tygodnia mało spałam, jadłam w sposób nieregularny, wykorzystałam wszystkie minuty we wszystkich trzech telefonach (dwóch tureckich i polskim), wciąż dostarczałam gdzieś jakieś dokumenty, i wciąż jakiegoś brakowało. Konkurencja próbowała opanować stronę naszego biura, zgłaszając ją jako "oszusta" i "wyłudzacza", a wcześniej szkalując na forum internetowym. Parę razy przekręciłam przez nieuwagę i stres dane turystów których wysyłałam na wycieczki, więc albo czekali za wcześnie, albo za późno, a ja nie rozumiałam, jak to się stało.
Raz prawie spóźniłam się w środku nocy na samolot, bo - żeby było tego mało - ostatnio odwiedziłam w celach pilnych Ojczyznę naszą kochaną. Tego samego wieczora świętowaliśmy z Królem zdobycie przez Fenerbahce mistrzostwa Turcji w rozgrywkach, więc w głowie jeszcze wirowało z emocji i od triumfalnych parad samochodowych z flagą klubu po całym mieście. Kto by wtedy myślał o sprawdzeniu z jakiego terminalu odlatuje samolot, pewnie "z tego co zawsze"...
Leciałam do Berlina. Z Berlina przedostałam się do Poznania pociągiem, choć to również nie było proste - akurat tego dnia uszkodzone zostały tory (?) i trzeba było przejechać z głównego dworca na inny kilkoma kolejkami podmiejskimi. Na szczęście takich pasażerów było więcej: para Włochów, Ormianka, kilkoro Amerykanów, Brytyjczycy, Niemcy, jeden Turek - i grupka Polaków. Wszyscy zaliczaliśmy "tour" po Berlinie i ostatecznie wylądowaliśmy w upragnionym pociągu do Warszawy przez Poznań. Wysiadając z pociągu w Poznaniu ledwo 20 minut po planowanym przyjeździe, podekscytowana faktem, że znów jestem W DOMU, że jest tak ciepło, zielono i cudownie, zgubiłam moją ukochaną apaszkę :)
Zrobiwszy przyjazdem szaloną niespodziankę mojej Mamie, następnego dnia wstałam o 5 rano i odwiedziłam z kolei Warszawę. Zdobyłam w ten sposób już siódmą w mojej kolekcji wizę pracowniczą z Ambasady Tureckiej. Aby nie było tak łatwo, po drodze znów coś zgubiłam - tym razem zdjęcie legitymacyjne, które jest niezbędne do wyrobienia wizy. Biegałam więc po okolicach Dworca i Metra szukając czynnego zakładu foto i dałam się uwiecznić wymięta i niewyspana (pani wspaniałomyślnie przeprowadziła retusz).
Tego samego wieczora będąc z powrotem w Poznaniu dowiedziałam się, że jakaś wulkaniczna chmura znów krąży nad Europą, ale woląc się na zapas nie martwić poszłam się pobawić z przyjaciółmi. O drugiej w nocy po powrocie do domu rezerwowałam przez internet bilet lotniczy, bo okazało się jednak, że samoloty latają. Następnego dnia wciąż zaspana i potargana robiłam pospieszne zakupy (chleb razowy i orkiszowy, biały ser, normalne spodnie, o co nie było łatwo, wszystkie sprzedają teraz w fasonie do jazdy konnej, co kiedy ma się biodra 30-letniej kobiety, nie wygląda dobrze; ale przecież ubrania szyje się dla chudych 15-latek).
Pociąg do Berlina tym razem bez przesiadek - i wylot do Antalyi punktualnie co do minuty.

Znów jestem w Alanyi, siedzę sobie w biurze i mam wrażenie że ostatnie 3 dni to był jakiś sen... Ta piękna choć niedoskonała Polska z tymi kochanymi specyficznymi ludźmi i pięknymi krajobrazami... Sen... tym bardziej, że kiedy śpię śnią mi się problemy z którymi się teraz użeram w wersji "negatywnej", co wydatnie pomaga mi wcześnie wstawać.

Podejrzewam, że do soboty dojdę jako tako do siebie. Muszę zrobić coś z włosami, wyprać ciuchy, ogarnąć dom i może coś upiec (widok pustej lodówki nie daje mi spokoju). Przydałoby się też parę godzin snu. Nie mówiąc już o próbie ogarnięcia biura, w którym codziennie toczę walkę o przetrwanie z dwoma mężczyznami - zostawiającymi wszystko gdzie popadnie a potem w panice próbującymi to odnaleźć.
Kiedy więc dojdę już do siebie... wtedy strzeżcie się łamane na "stay tuned". Napiszę taką notkę, że ho ho.

Jak to mówią, insallah.

poniedziałek, 16 maja 2011

BAJKI O YABANCI a magia ksiazki

Najpierw dobre informacje: TUTAJ już można wstępnie zamawiać książkę w przedsprzedaży (uwaga dodatkowa: niech nikt się nie sugeruje lakonicznym opisem książki, myślę że jest ciekawsza niż to pozornie wygląda :))

Ostatni tydzień był... niesamowity. To dlatego tak długo pisałam tą notkę, że zamieszczam ją dopiero dzisiaj. Spędziłam kilka dni w sporym stresie, przeżywając tak zwaną niepewność jutra. Na szczęście wszystko ma się zakończyć pozytywnie, są dobre nadzieje na tak zwane "potem". Nie chcę tutaj wdawać się w szczegóły, ale... chodzi o temat, który nęka większość cudzoziemców mieszkających w Turcji. Dokładniej o idealistyczną wizję, by pracować legalnie, i o trudność w jej zrealizowaniu. Kto nigdy nie pracował w Turcji, może nie do końca zrozumie wagę problemu. Mieszkając w Polsce czy Europie wydaje się przecież banalnie proste: szukamy pracy, w końcu ją znajdujemy, i już.
Tymczasem w Turcji... zacznijmy od tego, że mamy tutaj etykietkę "YABANCI", czyli obcokrajowiec (dosłownie: 'obcy'). Budzimy ciekawość i sensację tam, gdzie się pojawiamy. Poświęcona jest nam oczywiście osobna komórka Policji.
Dlaczego?
Bo nic nie jest takie proste jak się wydaje. Tym bardziej w Turcji.

Obcokrajowiec przebywający w Turcji turystycznie i chcący sobie przedłużyć pobyt, musi poczynić w tym celu pewne zabiegi, zasilając przy okazji budżet Republiki Tureckiej. Nie wystarczy, że kupiliśmy na granicy wizę turystyczną - ona jest tylko na czas określony (przez lata była na 30 dni, od niedawna dla Polaków na 3 miesiące). No i tylko w celu turystycznym.
Aby udowodnić Tureckiej Republice, że nasze marzenie, by przedłużyć pobyt w bajecznej turcji nie jest dowodem niezrównoważenia, musimy udać się do wspomnianego wyżej Wydziału ds. Cudzoziemców i aplikować o tak zwane "oturma izini" czyli pozwolenie na pobyt. Pal licho, jeśli będzie to tylko na jeden czy dwa dodatkowe miesiące! Gorzej, jeśli z mniej lub bardziej romantycznych względów zachce nam się zostać dłużej.
Składamy wtedy wniosek, dołączamy zdjęcia, jedziemy do urzędu podatkowego opłacić nasze pozwolenie za określoną ilość miesięcy (do niedawna były to bajońskie sumy, np. za rok równowartość tysiąca złotych; od kwietnia tego roku kilkakrotnie mniej). Udowadniamy też, że stać nas na pobyt w Turcji - musimy mieć sumę 400 euro miesięcznie po to, by się utrzymać. Policjanci wymagają też dokumentu poświadczającego miejsce zamieszkania (umowa najmu, albo list "miłosny" od boyfrienda że mieszkamy u niego). Jeśli mamy szczęście i troszkę oleju w głowie, a także dobrze poinformowanych znajomych, którzy przechodzili to samo (ten ostatni punkt chyba najważniejszy), cała procedura jest do ogarnięcia bez większego bólu.
Nie damy się tak łatwo odprawić policjantowi, przyjmuje nasz wniosek, i oto w ciągu tygodnia-dwóch mamy w ręce magiczną niebieską książeczkę, tzw. ikamet. To nasz dowód tożsamości (poza paszportem) na terenie Turcji.
Gorzej, jeśli jesteśmy sami, nie znamy języka; często decydujemy się wtedy na opiekę tzw. takibci o którym wspominałam dwie notki wcześniej. Płacimy absurdalne pieniądze za złożenie tych dokumentów wiedzeni za rączkę przez Pana Wszechwładnego (przynajmniej taki nam się wydaje) i zyjemy w przekonaniu, że bez takibci "oturma izni" w ogóle byśmy nie dostali.
Ostatnia opcja jest taka, że uczymy się na własnych błędach. Idziemy z wnioskiem wypełnionym źle. Czekamy w kolejce, dostajemy następny, wypełniamy go prawidłowo, ale teraz brakuje nam zaświadczenia o finansach - mamy papierek z kantoru o wymianie pieniędzy, ale potrzebny jest wyciąg z banku, z naszego tureckiego konta. Nie mamy konta. Walczymy dalej. W końcu dowiadujemy się jak ten przepis obejść. Obchodzimy. Przychodzimy znów - tym razem brakuje umowy wynajmu mieszkania. I tak dalej, i tak dalej, aż w końcu policjant przyjmuje dokumenty. Ufff.

Tyle się już namęczyliśmy i napociliśmy, a przecież mamy dopiero "oturma izini", czyli wizę pobytową prywatną, turystyczną. Nie mamy absolutnie prawa do pracy w Turcji!

Podchodząc do tematu stoicko, stwierdzamy, że taki trening świetnie nas wyszkolił do walki o pozwolenie na pracę. W Turcji sposobów jego zdobycia jest kilka, ba, wydawałoby się mnóstwo, ale każdy gwarantuje nam innego rodzaju emocje.


Opcja pierwsza: Praca legalna w Turcji czyli niemożliwe może być możliwe

Brzmi kusząco (dla maniaków Turcji oczywiście, nie dla normalnych ludzi), ale to droga przez mękę. Najpierw znajdujemy firmę, która chce nas przyjąć na dane stanowisko. Firma i my musimy mieć pewność, że na naszym stanowisku nie zatrudnionoby Turka (wtedy szanse na otrzymanie pozwolenia maleją) - dlatego przydaje się znajomość języka polskiego, możemy wtedy pracować np. w firmach handlowych robiących interesy z Polską; albo mieć inne specjalistyczne umiejętności. Jest wiele zawodów, których absolutnie cudzoziemiec nie może wykonywać (np. pielęgniarka) - zarezerwowane są tylko dla Turków.
Kolejnym krokiem jest przekonanie pracodawcy, że jesteśmy niezastąpieni i że warto nas zatrudnić na stałe, a w związku z tym zająć się wyrabianiem pozwolenia na pracę. O pozwolenie aplikuje konkretny pracodawca i jest ono dawane min. na rok - dlatego prace sezonowe nie mają tutaj szans. Jeśli zmieni się firmę cała zabawa rozpoczyna się od nowa. Pracodawca zajmuje się wysyłaniem sterty dokumentów do Ministerstwa Pracy, my dostarczamy mu kolejną stertę, i czekamy. Czekanie trwa nawet kilka miesięcy i nierzadko kończy się odmową... Oczywiście do czasu uzyskania pozwolenia pracujemy... nielegalnie. To dlatego wielu pracodawców zwodzi swoich "yabanci" i mami obietnicą pozwolenia; czasami świadomie a czasami nie - wielu z nich nie ma pojęcia, ile zabiegów trzeba poczynić. Wielu pracownikow czeka na pozwolenia bez końca, wciąż pracując nielegalnie, aż w końcu się przyzwyczajają.

Opcja druga: Turystyka czyli jestem delegatem

Przerabione przeze mnie latami rozwiązanie, które uważam za idealne, a na pewno idealne w turystyce. Zresztą możliwe tylko w tej branży. W skrócie: pracujemy dla firmy polskiej lub innej zagranicznej (biuro podróży), które nawiązuje oficjalną współpracę z tureckim biurem lokalnym (tzw. incoming). Oba biura wnioskują do Urzędu ds. Cudzoziemców o wystawienie specjalnego pozwolenia dla swojego de facto "delegata", który pensje i wszystkie świadczenia ma zapewnione przez firmę polską.
Na podstawie firmowych dokumentów delegat (pilot, rezydent) dostaje "ikamet" z wpisanym pozwoleniem na pracę na określony czas (kilka miesięcy) dla danej firmy. Bez stresu i bez problemu. Realnie pracujemy w Turcji, ale faktycznie jesteśmy pracownikami polskimi. I włos nam z głowy spaść nie może.

Opcja trzecia: Niezależność, czyli własna firma

Cudzoziemcy mogą zakładać własne firmy-spółki z Turkami (jeśli chcą mieć firmę samodzielnie, warunkiem jest wcześniejszy kilkuletni udowodniony pobyt w Turcji; znów: ikamet). Zakładanie działalności jak i w Polsce to użeranie się z papierkami, choć wszyscy przekonują, że można nawet w jeden dzień, jak i u nas :)
Niezbędne będą przysięgłe tłumaczenia rozmaitych dokumentów, jak paszport czy dyplom ukończenia studiów, poświadczone notarialnie.
Co ciekawe, nawet będąc współwłaścicielem firmy w Turcji, trzeba wyrobić pozwolenie na pracę w Ministerstwie. Na szczęście zasady wydają się być łagodniejsze dla przedsiębiorców - po złożeniu wymaganych dokumentów możemy pracować legalnie spokojnie czekając, aż upragniona wiza pracownicza do nas dotrze, choć pewne źródła utrzymują, że absolutnie nie. Ta rozbieżność wynika z tego, że wedle niektórych właściciel firmy zajmuje się tylko "byciem właścicielem", a to przecież nie praca (takie rozumowanie trafia do wyobraźni, kiedy widzi się niektórych "szefów" Turków). Natomiast kiedy zakasujemy rękawy, wskakujemy za ladę sklepową i sami obsługujemy klientów, nie zważając na nasz szumny status "właściciela" - wykonujemy już pracę, która wymaga pozwolenia.
Temat jak dotąd także i dla mnie jest niejasny ale wyraziście ukazujący arkana tureckiej logiki.

Starając się o pozwolenie możemy być pewni, że pewnego pięknego dnia na pewno nasze miejsce pracy odwiedzi policjant zajmujący się yabanci, po to aby sprawdzić, czy aby na pewno pracujemy, i czy nie zajmujemy się "innego rodzaju" działalnością (jeśli jesteśmy kobietami z Europy Środkowej i Wschodniej). Jeśli policjant przychodzi po złożeniu przez nas dokumentów, nie ma się co obawiać. Wygląda groźnie, ale da się przeżyć.

Jeśli natomiast wybraliśmy opcję czwartą...


Opcja czwarta - praca na czarno

W Turcji na czarno nie pracują tylko yabanci, ale i całe zastępy obywateli tego kraju. Szczególnie tutaj, w turystyce. Wielu z nich nie zawraca sobie głowy formalnościami. Wszystkie ustalenia są "na gębę" czy "mordę" (zależnie od osoby). W związku z tym czymś normalnym jest niewypłacanie pensji lub przynajmniej zwlekanie z jej wypłatą.
Podobny schemat dotyczy nieświadomych niczego cudzoziemców. Praca na czarno często uchodzi nam na sucho, ale trzeba mieć świadomość, że w niektórych przypadkach kończy się gorzej niż niemiło - deportacją. Wszystko zależy od zawodu jaki wykonujemy, rejonu i miasta w jakim się znajdujemy i tego, czy dużo osób nas zna. Najgorzej, jeśli region jest mały, wszyscy nas kojarzą, a co gorsza - interes idzie nam nieźle. Takie przesłanki dramatycznie zwiększają zagrożenie tzw. kablem.
Wróg, konkurent czy zwykły zazdrośnik nasyła na nas Policję ds. Cudzoziemców, która wtedy wcale nie jest miła. Czasami kończy się na ostrzeżeniu, czasami na karze finansowej dla pracodawcy i pracownika, a czasami na natychmiastowej deportacji do kraju z zakazem wjazdu np. na 5 lat.
Nie pomogą wtedy tłumaczenia, że siedzimy tylko w firmie na internecie, że gramy w sapera, albo że pracuje tutaj nasz turecki chłopak/kochanek/i wielka miłość życia. Do takich tłumaczeń policja jest przyzwyczajona: mieszane pary na Riwierze to przecież codzienność.

Notka cała jak widać miała na celu uświadomienie społeczeństwa polskiego. Wcale nie jest tak różowo jak się wydaje młodym entuzjastycznym maniakom pracy w Turcji.
Warto też pamiętać o tym, że w branży turystycznej pałęta się dużo tak zwanych niedobrych ludzi, którzy będą kablować policji tylko dlatego, że praca w miarę nam wychodzi - i tylko dlatego że jesteśmy yabanci. Wiele osób przyjmuje za oczywiste, że jeśli gdzieś pracuje obcokrajowiec, to na pewno nielegalnie - i dlatego można na niego z "czystym sumieniem" donieść policji. Potem dziwią się, że nic się nie stało a niechciany obcokrajowiec jakby nigdy nic przychodzi do pracy :)

Miałam ostatnio przyjemność poznać rozmaitych policjantów (tylko nie myślcie, że stosuję opcję czwartą). W nawiązywaniu kontaktu pomogła mi... "magia książki". Kiedy wydało się, że napisałam ksiązkę o Turcji, policjant zapytał tylko, czy tekst jest już zatwierdzony do druku, czy już nic więcej nie da się tam dopisać.
Kiedy odpowiedziałam, że tak, uspokojony odpowiedział:
- To bardzo dobrze. Przynajmniej już nie napiszesz o nas.

No, to chyba tyle. Pora wreszcie opublikować tą notkę. Wszystkim tureckim pracownikom yabanci, zarówno tym legalnym, jak i nielegalnym, życzę miłej pracy - i dużo szczęścia! :)

sobota, 7 maja 2011

MAJÓWKOWE KLIMATY

W zeszłym tygodniu odbył się 47. Prezydencki Wyścig Rowerowy po Turcji. Rok temu publikowałam na blogu relację fotograficzną z tego wydarzenia a dokładniej - z finałowego etapu i zakończenia w Alanyi. W rajdzie uczestniczyli wtedy Polacy, pojawiliśmy się więc z biało czerwonymi flagami w tłumie Turków...
Tym razem o rajdzie kompletnie zapomniałam mimo, że w całym mieście wisiały bilboardy z dokładną rozpiską trasy po całej Turcji. Pochłonęła mnie praca i formalności związane z legalnością mojego zatrudnienia (kontynuacja), nie miałam kompletnie głowy do fotograficznych wypraw.
Pierwszego maja miałam coś do załatwienia w centrum; o rajdzie przypomniało mi się w momencie, kiedy okazało się, że dwie "najgłówniejsze" ulice w Alanyi są zamknięte dla potrzeb kolarzy. Najpierw więc, zupełnie niechcący, panowie z rowerami przecięli trasę mojego przymusowego spaceru (nie kursowały dolmusze) na ulicy Ataturka, pstryknęłam im więc kilka zdjęć... potem kiedy już wracałam do biura znów miałam z nimi do czynienia na obwodnicy Alanyi... i znów aparat miałam gotowy do strzału.

Spacerując w pełnym słońcu obserwowałam Alanijczyków mieszkających przy obwodnicy, którzy wystawili sobie krzesełka by obserwować zawodników; tureckie babcie z robótkami ręcznymi i turlającymi się po krawężnikach wnuczkami, z ustawionymi gdzieś przy nogach szklaneczkami herbaty. Ba, natknęłam się nawet na "wielbłądników", którzy chyba mieli nadzieję, że któryś z kolarzystów przesiądzie się na ten środek transportu...



IMG_6841

IMG_6832

IMG_6842

IMG_6852

IMG_6855

IMG_6856

IMG_6858

IMG_6864


A do popołudniowej sobotniej kawki dodajmy jeszcze mój ostatni turecki hit numer jeden. Piosenkę o Stambule, ach, ukochanym Stambule, którą wykonuje Sertab Erener wpisując się w tym samym w bogaty nurt piosenek o tej niezwykłej metropolii. Można by zebrać kiedyś w jeden zbiór wszystkie piosenki o Stambule... ale to zrobię przy okazji wybierania się do tego miasta (mam nadzieję jesienią).
Niektórzy być może Sertab Erener pamiętają z Eurowizji, a inni z doskonałej wersji "Hey Mr. DJ" Madonny którą kończy się film dokumentalny o stambulskiej muzyce "Crossing the Bridges". Sertab ma oryginalną barwę głosu i ze zwykłego nurtu pop ostatnio wskakuje na ciekawszy, bardziej zaawansowany poziom. Bardzo ją lubię, a poniższą piosenkę wraz z teledyskiem wprost uwielbiam. Dla wszystkich tęskniących za podróżą do Stambułu... Miłego słuchania i smacznej kawki!