niedziela, 23 maja 2010

UROKI PRAWEGO PASA

No i stało się. Otrzymałam kluczyki do służbowego samochodu... Tak, dokładnie miesiąc po odebraniu prawa jazdy. I... jakieś dwa tygodnie po pierwszych próbnych jazdach wraz z mamą po Poznaniu.

Po dwóch dniach jeżdżenia po Alanyi i okolicach (nawet do Side!) stres powoli uchodzi. Samochód nadal jeździ, w nic nie rąbnęłam, niczego nie porysowałam - a więc jest nieźle. Ba, wczoraj, w sobotę, prowadziło mi się już naprawdę przyjemnie (nawet kiedy padał deszcz - co to dla kogoś, kto robił kurs prawa jazdy podczas grudniowych mrozów i śnieżyc!). Chyba zaczęłam po prostu się przyzwyczajać...

Słyszałam kiedyś opinię, że w Turcji łatwiej się "przełamać" początkującemu kierowcy. Coś w tym jest - ponieważ do zasad ruchu drogowego podchodzi się z, nazwijmy to, dużą dozą elastyczności, świeżo upieczony kierowca nie boi się popełniać błędów...

Po latach jeżdżenia samochodami i autokarami jako pasażer tudzież pilot, nabieram teraz zupełnie innej perspektywy. Rzeczy dotychczas dla mnie nieistotne nabierają znaczenia. A tym bardziej w Turcji...
Zaczynam zauważać znaki drogowe - np. zakaz zawracania - w który obfitują tutejsze ulice, a i tak nikt go nie przestrzega. Ważne tylko (teraz już to wiem), aby zawracanie na zakazie przebiegało szybko i sprawnie, bez "gramolenia się".
Albo pasy. Jeśli są dwa do jazdy w jednym kierunku, a już na pewno, jeśli są trzy - prawy skrajny pas będzie służył do parkowania. Nawet jeśli jest oddzielony ciągłą linią.
Dlatego też amatorzy umiarkowanie szybkiej jazdy (tacy jak ja) są zmuszeni poruszać się slalomem - pas prawy, pas środkowy, pas prawy, pas środkowy - bo na tym prawym co chwila coś stoi. A to samochód, a to autobus turystyczny, a to jeszcze toczy się kopcący dolmuş.
Kiedy widzi się już z daleka, że droga będzie tak właśnie wyglądała, ci wolniejsi poruszają się dokładnie PO linii oddzielającej pas prawy od środkowego, a szybsza reszta - ściga się gdzieś po naszej lewej stronie. Nadal wygląda to dla mnie jak jeden wielki chaos, ale jednocześnie zaczynam pomalutku dostrzegać w tym jakiś niezwykły porządek (w końcu nie mam wyjścia).

Kiedy poruszam się przepisową 60-tką, a wszystkie samochody dokoła suną dwa razy szybciej, "dostaję" światłami od auta z tyłu - oznacza to, że muszę usunąć się na bok (czytaj: na pas teoretycznie wyłączony z ruchu), żeby mogli mnie sobie spokojnie wyprzedzić.
Czasami nie potrzeba już "dawać" światłami, usunę się sama - zaczynam pojmować tą swoistą turecką kulturę jazdy.

Denerwuje mnie za to ignorancja kierunkowskazów (mało kto używa) już nie mówiąc o sygnalizatorach świetlnych. Kiedy wszyscy stoją karnie na czerwonych światłach, zawsze znajdzie się jakiś (za przeproszeniem) głupek, który na swoim motorku/rowerku/czy innej drezynce pogalopuje na drugą stronę skrzyżowania.
Jestem wciąż za "świeża", żeby to zrozumieć. Albo po prostu za bardzo lubię moje życie, żeby ryzykować jak oni.

A propos ryzyka - oficjalnie informuję, że chyba jako jedyna w Alanyi zapinam pasy podczas jazdy samochodem. Turcy często na taki widok reagują śmiechem, a tym bardziej, jeśli zapina pasy pasażer (to tak jakby dowód braku zaufania do kierowcy). Szczerze mówiąc, nie zamierzam się tym przejmować. Zawsze przecież mogę przypomnieć, że jestem Europejką o dziwnych, niezrozumiałych zasadach :)

Oczywiście, dużo mnie jeszcze czeka nauki. Będzie kiedy praktykować - hotele w których będę miała turystów są na tyle oddalone od siebie, że w samochodzie spędzę dużo czasu.
Już nawet nie wspominam o detalach, które też są bardzo istotne. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, że TO JA dzierżę kluczyki do auta. I że (inaczej niż na kursie) kluczyki powinno się wychodząc z samochodu WYJĄĆ ze stacyjki i zabrać ze sobą. Uprzednio zamknąwszy drzwiczki.

Wczoraj miałam też okazję wieźć samochodem mężczyznę. Co prawda przez chwilę, ale nie byle jakiego - Króla Pomarańczy. Był bardzo ciekaw, jak sobie radzę. Na szczęście siedział na tylnym siedzeniu (miejsce obok mnie zajmowała bowiem koleżanka z pracy), więc stres był mniejszy.
Nic nie mówił, uparcie nic nie mówił, poza jakimiś drobnymi uwagami na temat "paniki".
Kiedy wysiadał, zagaiłam niepewnie:
- No i jak było?
Król Pomarańczy wsadził z powrotem głowę do samochodu:
- Będzie dobrze, będzie dobrze!


A więc będzie, nie ma innego wyjścia :)

wtorek, 18 maja 2010

WSZYSCY JESTEŚMY Z BURSY?

W niedzielę odbył się mecz piłki nożnej. Właściwie to dwa. Jak są dwa mecze, w tym samym czasie, do tego jeszcze o Mistrzostwo Turcji, to powoduje niekiedy lekkie zamieszanie.
A nawet całkiem ciężkie.

Czasami na tur-tur wspominałam co nieco o futbolu, skąd stali czytelnicy domyślili się pewnie, że fanką jestem, oj jestem. Uważam, że piłka nożna jest jednym z bardziej emocjonujących sportów na świecie :) Co prawda na regularne śledzenie meczy czasu ani możliwości nie mam, ale generalnie staram się orientować choćby w ważniejszych wydarzeniach. Ba, w Turcji długi czas futbolowo indyferentna, zostałam nakierowana przez jednego futbolowego maniaka znanego na łamach tutejszego bloga jako Król Pomarańczy... Od tego czasu jestem wierna następującej drużynie:

IMG_9781


Niedzielny dzień miał być triumfalny, Fener miał ogromne szanse na zwycięstwo. Mecz oglądaliśmy z kilkoma polskimi znajomymi w pełnym męskich okrzyków i testosteronu miejscu, wśród kibiców ubranych w koszulki przyszłego mistrza Turcji: w żółto-granatowe pasy. Pomiędzy nimi w trakci meczu przechadzał się wciąż jeden z typowych tureckich obrotnych sprzedawców "obnośnych", których można znaleźć wszędzie - a to maszerował i nawoływał że sprzedaje herbatę, a to wracał znów z tacą zastawioną puszkami zimnego piwa, a to przechadzał się znów z ayranem czy wodą... pełny uniwersalizm :)

Tymczasem my, nabuzowani od emocji, śledziliśmy akcję na ekranie. Był remis, ale remis nie wystarczał do zwycięstwa, tym bardziej, że w równoległym meczu Bursaspor wygrywała z Besiktasem. Fenerbahce wciąż usiłowało strzelić bramkę Trabzonspor, które wytrwale się broniło. Wierzyłam w FB, uważałam, że skoro dopiero co Lech Poznań zdobył Mistrza, to zdobędzie go także moja turecka ulubiona drużyna...

Niestety. Strzał za strzałem, a piłka wciąż uparcie albo została odbijana przez bramkarza, albo nie trafiała w siatkę, albo trafiała prosto w słupek czy poprzeczkę... Jęki zawodu stały się coraz bardziej nerwowe. Turcy oczywiście wstawali przy każdej sytuacji podbramkowej, co zasłaniało nam pole widzenia. Pod koniec meczu po prostu rzucali się na podłogę, tudzież walili w nią pięściami - energia kumulowała się bez przerwy, wciąż nie znajdując ujścia...

Mecz już praktycznie się skończył, kiedy wśród kibiców, wściekłych, zawiedzionych, rozczarowanych - rozeszła się wiadomość, że Besiktas odrobił straty i zremisował z Bursaspor - oznaczałoby to, że Fener mimo przegranej zdobył tytuł Mistrza! Jak się okazuje, przez kilka sekund czy minut tak samo myślano również na stadionie. Ogarnęła nas wielka radość, rzuciliśmy się sobie nawzajem w ramiona, stres się skończył, zapalono race, wskoczono na stoły....

I nagle... co to pokazują na ekranie? Şampyon Bursaspor? Dlaczego piłkarze którzy całują się i płaczą ze szczęścia mają na sobie zielone koszulki? Musiała zajść jakaś gruba pomyłka...

Niedowierzanie, szok, a potem typowo po turecku ekspresowe opuszczanie lokalu, pora iść, nie ma co dłużej tego słuchać, dość, po prostu dość!
Na ulicach zaczęły się już objazdy trąbiących samochodów z rozpostartymi flagami Bursaspor, wrzaski radości... i skwaszone miny oraz złośliwe komentarze przegranych. Nagle okazywało się, że "wszyscy są z Bursy" (normalnie miasta dość nielubianego), gdyż w Turcji nie tylko ważne za kim się jest, ale i także przeciwko komu. Fani Besiktasu cieszyli się więc, że przegrali mecz, bo dzięki temu przegrało i Fenerbahce...

Weszliśmy do sklepu po piwo, aby odgonić smutki. Sprzedawca podejrzanie uśmiechnięty.
- Jestem z Bursy - pokazuje na telewizor
- To my nie kupujemy - żartujemy i udajemy, że chcemy się wycofać
- No wiem, że dla Was to smutne, ale ja się ciesze - sprzedawca nadal niezwykle uśmiechnięty - Smacznego piwa.
I na koniec jeszcze:
- Geçmiş olsun (czyli oby nam ten smutek jak najszybciej minął)

No, oby minął.
Mamy już wtorek, a fani Fenerbahçe wciąż pogrążeni w żałobie. Wolę nie myśleć jak się czuli ci, którzy nieopatrznie rozwinęli gigantyczne flagi nad ulicami PRZED feralnym meczem. Zaraz po pewnie pobiegli je zwinąć...

Oby do następnego roku. A wtedy..! Pogonimy tą Bursę i całą resztę! :)

piątek, 14 maja 2010

PRZED WYSOKIM SEZONEM

Sezon wysoki, to tak od czerwca. Oj, wtedy nie będzie można się oderwać od biurek, faxów i telefonów komórkowych. Do tego wszystkie możliwe klimatyzacje rozkręcone na maksimum mocy, jedzenie zamawiane na telefon i chroniczne zmęczenie.

Przyjechałam do Alanyi. Najpierw musiałam otrząsnąć się z tej temperatury - wciąż uparcie 25 stopni lub więcej, nawet w nocy. I wilgotność, która powoli, powoli zaczyna oblepiać (pełnia oblepiania zacznie się wkrótce).

Wczoraj odwiedziłam znajomych w obecnej firmie i znajomych w innych firmach. Pozostali - zapracowani - nie mieli czasu. Dlatego... cóż, napatrzyłam się, oj napatrzyłam na przedsezonową bezczynność. Wydaje mi się teraz, że w Alanyi sennie, nudno i pusto. Oczywiście to tylko wrażenia z jednej strony turystycznego lustra.
Ale... na razie pozostańmy w tym leniwym klimacie. Tak jest lepiej, i bardziej po turecku. Zdążymy się jeszcze nastresować :)


Idę do mojego biura, po drodze mijam remontowany całą zimę "zaprzyjaźniony" hotel. Zauważa mnie właściciel, przesympatyczny starszy pan. Gratuluję mu remontu, hotel prezentuje się naprawdę nieźle (poza tym, że jeszcze nie gotowy).
- Kiedy myślicie otworzyć? - pytam
- Oh, nie jest lekko. Musieliśmy wysłać naszych gości do innych hoteli. Ale wszystko jest pod kontrolą - jutro myślę że zaczniemy ich tutaj przenosić.
- Uhm - patrzę na hotel, który nie ma nawet gotowej recepcji, nie mówiąc o restauracji.... - a więc jutro? No to powodzenia.
- Och, dziękuję, dziękuję - cieszy się właściciel

Nie ma to jak tureckie "jutro". Jestem gotowa przyjąć każdy zakład, że hotel nie otworzy się jeszcze przez jakiś tydzień.


Siedzę w biurze z moimi zeszłorocznymi (i przyszłymi) współpracownikami. Ruchu żadnego, pracy nie ma. Zarówno Koleżanka od Wycieczek jak i Kolega o Transferów pracowicie przerabiają zawartość Facebooka. Czytają sobie horoskopy. Marzą. Rozmawiają dialektem ze swoich rodzinnych stron (Hatay czyli Antakya) i niezwykle się przy tym cieszą. Kiedy wstaję, szykując się do wyjścia, wołają:
- Zostań! Herbaty się napijemy!

Przychodzi Księgowy.
- Siadaj, siadaj.
- Ale ja tylko przyniosłem tą fakturę... - zaczyna
- Ależ! Przecież i tak nie ma roboty. No siadaj, herbaty się napijemy.
Siedzimy więc we czwórkę, zamawiamy herbatę, którą przynosi nam Pani od Kuchni, i realizujemy piosenkowy koncert życzeń. Kończy się na chóralnym śpiewaniu klasycznych romantycznych piosenek tureckich.
Po jakimś czasie okazuje się, że siedzę tu, świetnie się bawiąc, już parę godzin...

A potem zabieram się za kontynuacje poszukiwań mieszkania, i okazuje się, że to, które chciałam wynająć (byłam już zdecydowana i zachwycona, ba, w myślach już się przeprowadziłam), zostało wycofane z wynajmu i wystawione na sprzedaż.
Cóż. O kupnie, mimo dużo przyjaźniejszego niż w Polsce systemu kredytowego, nie ma co marzyć.
Pozostaje kontynuować poszukiwania... Ale najpierw napijmy się herbaty i zajrzyjmy na Facebooka.

piątek, 7 maja 2010

Zapasy

Ciężko mi się zmobilizować do pisania na blogu. Oj, ciężko. To znaczy, pisania o Turcji. Dobiega pomału końca mój pobyt w Polsce, jestem więc bardzo skupiona na załatwianiu, spotykaniu się, i generalnym "przeżywaniu". Robię też emocjonalne zapasy na całe pół roku sezonu. Kolekcjonuję smaki (polski chlebek zwykły, razowy i osławiony na tym blogu orkiszowy, serek biały, serniki, i inne pyszności).
Robię zakupy. Dziwnie to brzmi, ale mało kto wie, że w Turcji znalezienie butów damskich w rozmiarze 41 graniczy z cudem. Sprzedawcy w sklepach na moje nieśmiałe pytania zwykle odpowiadają jednym żartem:
- Oj, w tym rozmiarze nic nie mamy. Ale może obetniemy paluszki?

Dlatego przed każdym wyjazdem zajmuję się niezwykle ciekawym bieganiem po polskich sklepach w poszukiwaniu odpowiedniej ilości butów na całe pół roku. Do pracy osobne, na po pracy osobne, japonki, klapki, sandałki.
Do tego takie banały jak ulubione kosmetyki (w Turcji marki zagranicznych koncernów są stosunkowo drogie), kostiumy kąpielowe (w kurortach turystycznych dużo droższe), sprawdzone lekarstwa i suplementy witaminowe na zmęczone nogi i nie tylko oraz inne potrzebne przedmioty.
Trzeba też wyleczyć się z zapalenia ucha, szczególnie że wkrótce lot samolotem!

Oprócz tego pstrykam z zapałem zdjęcia polskich kwiatków, bratków i stokrotek, rodziny, przyjaciół, drzew i krzewów oraz kota. Czytam polskie gazety i cieszę się, że jestem "na bieżąco", bo w Turcji będę na ogół dostawała czasopisma od turystów (po czym będę je czytała z jakimś kilkutygodniowym poślizgiem).

Trudno się dziwić, że o samej Turcji w ogóle nie myślę...
(Bo Król Pomarańczy to co innego :))


Ale od połowy przyszłego tygodnia - powracam jak zawsze w wielkim stylu wprost z siedliska rozpusty - Alanyi. Strzeżcie się!

nowe

IMG_9270