niedziela, 26 grudnia 2010

O MIEŚCIE HATAY I PAPIEROSACH

Dziś niedziela, pora na notkę. Ale z racji że jeszcze świąteczny a od jutra po-świąteczny nastrój, to będzie krótko i (oby) składnie. Jeszcze nie odpoczęłam od delektowania się (ujmujemy sprawę elegancko) wszelkimi wigilijnymi potrawami, a Czytelnicy zapewne także. Poza tym czekają mnie i być może Was również ważkie dylematy: w co się ubrać na Sylwestra (u mnie jak co roku - tematycznego).

Będzie więc lekko, krótko i przyjemnie. Po pierwsze, przedstawiam zdjęcia z miasta Hatay. Ostatni punkt tegorocznej wyprawy. Przejechałyśmy do Hatay już we dwie (męska część ekipy zabawiła dłużej w Syrii), i miałyśmy ledwo kilka godzin na zobaczenie miasta. Co gorsza, było już popołudnie. Na szczęście po przejechaniu dolmuszem przez szereg bocznych uliczek i wiejskich zabudowań, dojechałyśmy do centrum, przedzielonego przez rzekę Asi.
Hatay (Antakya) to miasto i region o ciekawej historii. Przez wieki prowincja należała do Syrii. W latach 20-30 XX wieku jednak dano jej jednak dużą autonomię, a w końcu nawet uczyniono odrębnym państwem. Przed II Wojną Światową trafiła w ręce młodej Tureckiej Republiki, co Syryjczykom trudno było przełknąć. Ba, będąc w Syrii z zaskoczeniem odkryliśmy, że na wszystkich mapach cały rejon wyrysowano tak, jakby wciąż był w granicach Syrii! Swoisty sposób na poprawienie sobie nastroju :)
Znajduje się tu kilka ciekawych zabytków, m.in. kościół św. Piotra (który urzędował tu przed przeniesieniem do Rzymu), i Muzeum Archeologiczne z ogromnym zbiorem doskonale zachowanych mozaik - polecam odwiedzić. Miasto jest interesujące także dlatego, że mimo bliskości Syrii (ledwo 90 km od Aleppo) panujący w nim klimat jest bardzo... nowoczesny, mało arabski. Wystarczy spojrzeć na ludzi, by zrozumieć, że od wcale nie tak dalekiej Urfy czy Mardin dzieli Hatay bardzo dużo. Panuje tu swoisty kulturowy miks - mieszkają tu oczywiście Turcy, ale i Arabowie. Są tu sunniccy muzułmanie, ale sporo alewitów czy chrześcijan.
W Turcji rejon Antakyi znany jest także ze świetnej, aromatycznej (ba, ostrej) kuchni. Jednym z hitów jest kunefe (przepyszny słodki deser). Innym z kolei Hatay kojarzy się z miejscem pochodzenia najprzystojniejszych mężczyzn i najpiękniejszych kobiet... Sama będę tu może nieobiektywna :) chociaż muszę przyznać, że pochodzący z tego rejonu znajomi (nie tylko Król Pomarańczy!) w jakimś stopniu potwierdzają tą teorię :)



Druga część notki to skutek obejrzanego przeze mnie wczoraj filmu. Słynny, klasyczny niemalże "Dym" Wayne'a Wanga, gdzie w prawie każdej chyba scenie pojawia się papieros czy tytoniowy dym. Oglądając ten skądinąd bardzo dobry film, uświadomiłam sobie, że w tureckiej telewizji chyba niemógłby się pojawić. A jeśli by się pojawił... no właśnie.
Zakaz promowania palenia tytoniu w Turcji nabrał według mnie absurdalnych wymiarów. Od jakiegoś czasu wszelkie papierosy występujące w filmach są "rozmazywane" co dotyczy także... fajek wodnych! Największy śmiech zamarł mi na ustach, kiedy zobaczyłam te piękne zamienniki...:





Tym sposobem nawet mało widoczny w kadrze papieros od razu rzuca się w oczy. Robi się jakoś tak komicznie. Film "Dym" zamieniłby się w takiej sytuację w kwiaciarnię... Ale doceniamy dobre chęci. Szczególnie w Turcji, gdzie nadal tysiące ludzi palą papierosy w miejscach, gdzie jest to zabronione...

czwartek, 23 grudnia 2010

NA WIGILIĘ SYRIA

I znów jestem w Polsce. Nie zdążyłam dobrze zatęsknić, chociaż wiadomości o śniegu bardzo mnie emocjonowały. No i przyznam, nie spodziewałam się, że jest go AŻ tyle i AŻ tak bardzo wszędzie. I że... jest zimno. Do tego zimna się przyzwyczaić nie jest prosto, kiedy różnica w stosunku do Alanyi wynosi 20 stopni.
Cóż, zanim ruszę na dobre do garów by współprzygotowywać wigilijne przysmaki, obiecana garść zdjęć. Na początek z Syrii, za to wszystkie hurtem, w pakiecie. Zapraszam do oglądania. Pozostałe będę wrzucać wkrótce, o czym na pewno poinformuję Szanownych Czytelników.

Jak było w Syrii? Właściwie: w Aleppo, bo z powodu wspomnianej choroby nie byłam w stanie wybrać się gdzieś dalej (co tylko jest idealnym pretekstem, by wrócić)?
Po pierwsze: jak znajomo! Porównania z Marokiem narzucały się same. Wiadomo, że to zupełnie inny rejon. A jednak. Punkty styczne, dzięki którym od razu poczułam się jakoś tak... pewniej.
Mieszkaliśmy w zupełnie przypadkiem wybranym hostelu, który okazał się skarbem. Lokalizacja w centrum starego miasta, inspirujący goście i właściciele. Pomocna obsługa (która np. ugotowała mi ziemniaczki w ramach diety, już nie mówiąc o nieustannym częstowaniu herbatą). Dach ze wspaniałym widokiem i klimatyczny wystrój wnętrza.

Aleppo jest niesamowitym miastem. Dzielnica stara i nowa to jakby odrębne światy. Ludzie też jakby podzieleni. Tradycyjni mężczyźni ubrani w białe wyprasowane sukmany (galabije) i białe chusty na głowach (kefije); wzorzysta odmiana (arafatka) równie często się pojawia. Panie dla kontrastu całe na czarno, niektóre także z zasłonką na twarzy.
A potem w kawiarni widzimy grono śmiejących się i palących szisze kobiet, część w chustach, część bez, niektóre w dekoltach i dopasowanych spodniach. No i młodzież: jak wszędzie na świecie, w t-shirtach, poszarpanych spodniach, albo ci arabscy eleganci (kropka w kropkę jak tureccy eleganci kurortowi): obcisłe dżinsy, białe koszulki z kiczowatymi wstawkami lub napisami, nażelowane włosy i komórka w dłoni.

Turystów pełno, ale to już zupełnie inna klasa. Nimb Bliskiego Wschodu przyciąga inny typ ludzi: plecakowców, dobrze przygotowanych, z wymiętoszonymi przewodnikami w dłoniach. W różnym wieku - nawet bardzo starszym. Dużo podróżuje indywidualnie.

Pierwszy szok po wyjściu na ulicę to oczywiście ruch i potworny hałas. Turcja wydaje się przy Syrii placykiem szkoleniowym do jazdy dla dzieci, Maroko także. Samochody są wszędzie, jadą szybko, trąbią przez cały czas. Światła są, owszem, i to nawet respektowane przez kierowców. Ale nie ma świateł dla pieszych, ba, nie ma nawet przejść dla pieszych! Wzorem Syryjczyków trzeba więc było przejść szybki kurs przechodzenia przez jezdnię. Po pierwsze: czytamy ruch drogowy, i wiemy, kiedy i gdzie przejść możemy. Po drugie: idziemy szybkim krokiem i stałym tempem. Nie przebiegamy, gdyż jadącemu w naszę stronę pojazdowi będzie wtedy się wydawało, że przejedzie bez hamowania. Po trzecie: nie boimy się klaksonów. Po czwarte: jesteśmy zdecydowani! Wszystko w rękach Allaha...
Jak się później zorientowaliśmy, nie wszyscy Syryjczycy są biegli w sztuce przechodzenia przez jezdnię. Niektórzy poruszają się w panice, machając rękami, niektórych niemal hamuje maska nadjeżdżającego auta...
Najgorsi w całym ruchu są taksówkarze. Odpowiedników tureckich dolmuszy widziałam bardzo mało; pewnie jeżdzą poza miastem. Do komunikacji po mieście służy taxi, z racji niskich cen benzyny. Przy czym taksówkarze rządzą się swoimi prawami i zawsze mają czas na załatwianie prywatnych spraw podczas kursu. Jadąc na dworzec autobusowy oczywiście w ostatniej chwili, musiałyśmy prawie krzyczeć na kierowcę żeby nie zatrzymywał się aby napełnić sobie butelkę wodą do picia. Zresztą i tak nie zdążyłyśmy na autobus :)

Stare Aleppo jest po prostu fantastyczne, tak bardzo arabskie. Zaniedbane budynki z ażurowymi kamienicami czy drzwiami z czasów francuskiego protektoratu, szaro-brązowy kolor ulic i domów, czarne od smogu anteny satelitarne, małe budeczki sklepików spożywczych, obwoźni handlarze żywności. No i żółty kolor wciskających się wszędzie taksówek, wraz z ich charakterystycznym "zachrypniętym" trąbieniem. Samochody zaparkowane są w bardzo kreatywny sposób. Na wyjazdach z bocznych uliczek, w bocznych uliczkach (tak, że blokują dziesięć pozostałych tak zaparkowanych aut).
Poza wybraniem się na imponującą Cytadelę Aleppo, czy udaniem się do przepięknego Meczetu Umajjadów, warto oczywiście pochodzić po bazarze, czyli suku. Jak to na prawdziwym arabskim suku, znajdziemy tam wszystko. Niestety, albo stety trzeba się targować. Ułatwieniem swojego rodzaju dla mnie był fakt, że operuje się funtami syryjskimi, a więc "setkami", "tysiącami" - i każda cena wydaje się taka wysoka! :) Z kolei utrudnieniem były banknoty i monety, na których wypisane były cyfry arabskie. Trzeba było trochę pogłówkować zanim się do nich przyzwyczailiśmy... lub odkryliśmy, że na rewersach są europejskie :)

Syryjczycy znają angielski, wbrew pozorom bardziej niż francuski. Nie było więc problemów z komunikacją, co więcej, na niektórych straganach udawało się porozumieć po turecku... Natomiast samo podejście Syryjczyków do Turków to długi temat. Dyskutowałam na ten temat z naszym recepcjonistą, skąd inąd Kurdem, który powiedział mi wprost: Turcy się wywyższają, uważają za Europejczyków - a tak naprawdę europejscy być nie potrafią. No i ten kult Ataturka i nacjonalizm! Przekonywałam go, że nie wszyscy Turcy są tacy, ale chyba mi nie uwierzył :)
Dobitnym przykładem następnego dnia po dyskusji było pojawienie się w hotelu nowych gości: szacownej starszej pary niemiecko-tureckiej... Niemką była oczywiście pani. Kiedy nasz recepcjonista zorientował się jakie jest pochodzenie jej męża, ironicznym docinkom nie było końca (np. że w hotelu kwateruje tylko panią). Pan Turek przebywający latami zapewne pod mocnymi wpływami niemieckimi reagował na to jak Niemcy:
- Ha, ha, ha.

Pod wieloma względami i Syria i Turcja przypominają siebie nawzajem (tak, tak!). Kult prezydenta bardzo przypomina kult Ataturka. W Syrii również blokuje się rozmaite strony internetowe, jako głoszące zbyt liberalne treści. Nie działa facebook, ebay czy blogspot. Oczywiście Syryjczycy, jako naród kreatywny, znają sposoby aby te zakazy obejść. Tu zresztą wszystko da się załatwić, potrzebne są tylko pieniądze albo "odpowiedni" znajomy.

O Syrii mogłabym odpowiadać dużo, mimo tak krótkiego pobytu. Wiem na pewno, że wrócę, jest to kraj niezwykle inspirujący, szczególnie, jeśli się lubi tak zwane "orientalne klimaty". Mieszkańcy są przyjaźni i bardzo sympatyczni. No i jest bezpiecznie. Pewnego dnia spacerowałam po suku i starym Aleppo przez całe popołudnie, samotnie. Poza typowymi turystycznymi zaczepkami nie spotkały mnie żadne niedogodności.
Przeszłam się wtedy kolejny raz do meczetu Umajjadów, tym razem ubierając się w wypożyczany przy wejściu strój dla kobiet. Zaczepiły mnie jakieś Turczynki, z którymi wdałam się w miłą rozmowę. Usiadłam w "części dla kobiet", chłonąc atmosferę. Ciepło, nagrzany słońcem kamień, baraszkujące dzieci. Matki siedzące razem, plotkujące, spokojne. Gdyby to nie był dziedziniec meczetu, myślałabym że trafiłam do miejskiego parku!
Kilkoro dzieci zauważywszy mój aparat zaczęło do mnie podchodzić i prosić o zrobienie zdjęcia. Za nimi matki, zakłopotane, tłumaczące swoje dzieci. Zaintrygowane moją osobą a pewnie przede wszystkim tym, że siedzę sobie tak sama. Próbowałyśmy się porozumieć, ale było trudno. Och, nauczyć się choć podstaw arabskiego! Tak, aby wrócić następnym razem do Syrii i móc wejść do świata tych kobiet...



Cóż, rozpisałam się, a "gary" wołają. Wszystkie te kwaśne, ciężkostrawne, przesmaczne potrawy. No a wcześniej jeszcze zakupy.
Świątecznie pozdrawiam wszystkich Czytelników, życząc, aby spełniły się Wasze życzenia. W postaci prezentów pod choinką, ale nie tylko... Bo przecież wszystko jest mozliwe, jeśli się odpowiednio mocno chce, prawda?
O czym świadczy zdjęcie poniżej, "ukradzione" ze strony gazety tureckiej Miliyet, jako jedno z najciekawszych zdjęć roku...

niedziela, 19 grudnia 2010

GRUDZIEŃ W ALANYI

Bezpośrednio przed wylotem do Polski... bezpośrednio przed Świętami i upragnionym tarzaniem w śniegu...

Kilka świeżutkich i cieplutkich zdjęć z Alanyi. Oczywiście pokazują tylko część prawdy. Że niby słońce, chmurki? Tak, ale wcześniej kilka dni bardzo gwałtownych burz. Błyskawice, wichury, ulewy. Zalane było wszystko, co dało się zalać. Ciężko było wydostać się z domu nie mając kaloszy :) W nocy budziłam się przestraszona świszczeniem wiatru we framugach, bojąc się może nieco na wyrost, że porwie krzesło z balkonu.
Następnego dnia po unormowaniu pogody oglądaliśmy straty: morze wyrzuciło drzewa, gałęzie, i niewyobrażalną ilość śmieci... jeszcze po sezonie letnim. Przy naszym domu walający się klosz z niedużej lampy ogrodowej, a na balkonie fragment plastikowej doniczki do kwiatów... nie wiem skąd :)
Jest już teraz spokojnie, znów kilkanaście stopni na plusie, chociaż od gór wieje zimno, padał tam śnieg. Powietrze jest czyste, przejrzyste.

W tureckich sklepach choinki (dla Turków kojarzone z nowym rokiem), w niektórych domach również. W telewizji reklamy z reniferami i Świętymi Mikołajami... Tradycja dawania prezentów co prawda jest, ale nie w tak bogatej jak u nas wersji. Tutaj upominki wręcza się bliskim z okazji nowego roku... Ruch w sklepach jest więc duży... Trzeba przecież kupować nowe kreacje na noworoczne imprezy :)

IMG_4727
Początek grudnia, jeszcze plażowo.

IMG_4736
Rowerki gotowe do drogi, także po sezonie.

IMG_4729
Rybołówstwo alanijskie.

IMG_4828
Rybołówstwo alanijskie wersja ekstremalna.

IMG_4789
Z plaży nie zostało wiele.

IMG_4793
Toalety zamknięte na zimę...

IMG_4808
Uciekając przed falami ;)

IMG_4790
Grudniowe pozdrowienia!

czwartek, 16 grudnia 2010

JAK POJECHAĆ DO SYRII. DZIESIĘĆ PROSTYCH KROKÓW.

... czyli ciąg dalszy przygód z wyprawy. Chyba najtrudniejszy i najbardziej denerwujący fragment naszej całej podróży, który kosztował nas sporo sił i stresu.
A mianowicie... zabawa w przechodzenie granicy z Turcji do Syrii. I to nie byle gdzie, bo w mieście o wdzięcznej nazwie Kilis. Z perspektywy czasu myślę: jakby nie było innego przejścia! Wracając z Syrii przekraczaliśmy granicę w Antakyi (na marginesie - uroczym, spokojnym i nowoczesnym mieście), i była to historia z zupełnie innej beczki. Kulturalnie, szybko, sprawnie. W wielkim terminalu wszystkie sprawy papierkowe odbywały się niezwykle prosto. Zobaczywszy różnicę obiecałam sobie nigdy nie wracać do Kilis :)

Dlaczego..? Już tłumaczę:

1. Z otogaru w Gaziantep (miasta, którego m.in. przez moją fatalną chorobę nie udało się zobaczyć a szkoda) udaliśmy się minibusem do Kilis. Co ciekawe, oficjalnie żadna z firm na dworcu nie sprzedaje biletów do Syrii, mimo że jest tak blisko (ledwo kilkadziesiąt km). Odesłano nas po prostu do stanowiska minibusów, tłumacząc, że jeśli chodzi o dojazd do Syrii kierowcy "zajmą się nami". Dodano jeszcze, że z drastycznej różnicy cen paliwa w Syrii a Turcji (na korzyść Syrii oczywiście) przejechanie dalszego odcinka będzie bardzo tanie.

2. Dojechaliśmy do Kilis już po ciemku. Minibus zajechał na złowieszczo pusty dworzec z którego wyłonił się turecki ważniak o dość konkretnych gabarytach. Kiedy powiedzieliśmy, że chcemy się przedostać do Aleppo w Syrii, zaczęły się schody. Wbrew temu co wyczytaliśmy w internecie i usłyszeliśmy od znajomych, proponowana przez pana Ważniaka cena za taksówkę zakrawała na absurd. Nie tego się spodziewaliśmy. Zaczęło się trudne targowanie. Sprawę ułatwił fakt, iż w momencie, kiedy wydawało się, nie da się zyskać lepszej ceny, pojawił się Obcy. Syryjski młodzieniec planujący przedostać się także do Aleppo. Dzięki jego nadejściu nasza grupka zwiększyła się z 4 do 5 osób, a więc spadły koszty taksówki... Rozpoczęło się ładowanie bagażu. Panowie kierowcy i pan Ważniak wyczyniali kompletnie irracjonalne cuda, które wzbudzały nas tylko złość: pakowali nasze plecaki na dach, mimo że w bagażniku było sporo miejsca! Na koniec wepchnięto nas (5 pasażerów z torbami + kierowca) do taksówki. Co prawda już w Diyarbakir nauczyliśmy się kreatywnie ściskać w samochodach, ale ta sytuacja przeszła samą siebie; poza tym słono zapłaciliśmy za ten przejazd. Pan Ważniak wyciągnął z kieszeni gruby plik pieniędzy i dołączył do niego nasze banknoty...

3. Zanim wyjechaliśmy z Kilis w kierunku granicy zatrzymaliśmy się jeszcze ze dwa razy. I tutaj kwestia dziwnie spakowanego bagażu się wyjaśniła: szanowny kierowca uprawiał najwyraźniej jakiś przemyt pod pretekstem przewożenia osób, i oto wrzucił do auta kilka pakunków, pieczołowicie chowając je pod plecakami. Kolejny raz wysiadł aby skserować nasze paszporty. My w tym czasie dla relaksu (a ja, żeby uspokoić wariujący układ pokarmowy i trawienny) rozmawialiśmy z syryjskim kolegą; okazało się bowiem, że zna angielski. Co za odmiana! :) Potem, będąc już w Syrii zetknęły się nasze drogi w bardzo zresztą pozytywnym sensie.

4. Dotarliśmy w końcu do tureckiego przejścia granicznego. Ot, jakaś budka, przepraszam, dwie. Ciemno, głucho, niepokojąco. Podeszliśmy z paszportami do kolejki no i... okazało się, że podróżująca z nami koleżanka ma jakąś niejasność z paszportem. Nic wielkiego, po prostu niedopatrzenie celników podczas przekraczania granicy miesiąc wcześniej. W tej sytuacji jednak dość dramatycznie zmieniło to nasze plany. Granicznik turecki oznajmił, że koleżanka z Turcji nie wyjedzie. Dlaczego? Otóż... nie działa system, żeby sprawdzić jej paszport (czytaj: zeskanować i sprawdzić dane). Kiedy system będzie działał? O pierwszej w nocy.
Szybka kalkulacja. Która jest godzina? 18.00? 19.00?

5. Po wstępnych zastanowieniach, dyskusjach między sobą i stojącymi nieopodal Turkami (jeden okazał się policjantem) stwierdziliśmy, że pozostaje nam czekać, aż system będzie sprawny. Reakcja naszego kierowcy:
- Nie mogę czekać, jadę. Albo zostawcie koleżankę i jedźcie ze mną.
- Zostawić koleżankę?! W porządku, to prosimy o zwrot pieniędzy.
- Nie ma w ogóle mowy!

Rozpoczęła się kolejna dyskusja. Muszę przyznać, że stanęłam osiągnęłam wtedy szczyt moich zdolności komunikowania się w języku tureckim, robiąc wielką awanturę. Pomagający nam policjant, agresywny kierowca, ja, trzymająca się za żołądek (próbowałam brać panów na litość: "Jestem chora!"), granicznik proponujący zawiezienie mnie do szpitala. Trwało to trochę; w końcu udało się ustalić podział pieniędzy na pół. Wydało się to jedynym w miarę fair rozwiązaniem...

6. Czekając odkryliśmy salę, w której można się było schronić przed chłodem, posiadającą na dodatek stół do ping-ponga. Paskami od naszych plecaków bawił się rudy kotek. Byliśmy gotowi przetrwać te kilka godzin bez jedzenia i prawie picia, zmęczeni i częściowo chorzy...

...

7. Na szczęście system zaczął działać po ledwo 2 godzinach! Pobiegliśmy z paszportami jak na skrzydłach. Policjanci przepraszali nas za kłopoty, a kiedy przyznaliśmy, że nie mamy jak jechać dalej, wskazali na stojących obok dwóch Turków: może oni?
Faktycznie panowie stwierdzili, że spokojnie wcisną nas do swojego auta i pomogą nam na granicy syryjskiej. Jadąc wciąż pomstowali na to, że podejrzewano ich o przemycanie. Faktycznie to BYLI przemytnicy, jestem tego pewna :)
Któż tam zresztą (poza nami) nie był przemytnikiem? Nasza pierwsza próba zdobycia wizy wyjazdowej na granicy tureckiej była tego idealnym przykładem. Niby kolejka, ale przed nami, za nami i obok nas, wpychali się z każdej strony (mimo barierek) dziwni ludzie... Kobiety, mężczyźni prawie że bili nas łokciami i kopali aby znokautować i dostać się jako pierwsi do okienka. Trzymali w rękach pliki paszportów. Na ich tle my, stojący grzecznie każdy z własnym paszportem musieliśmy wyglądać bardzo... po europejsku. Tam, szanowni Czytelnicy, trwała prawdziwa walka o przetrwanie!

8. Dojeżdżamy do granicy syryjskiej. Przed nami kolejna walka: zdobycie wizy do Syrii. Nasz nowy kierowca prowadził nas jak dzieci od drzwi do drzwi. Mnóstwo pytań graniczników syryjskich, ledwo zrozumiałym angielskim. Pytania o adres, gdzie będziemy mieszkać. Kierowca tłumaczy nam: wybierzcie ten hotel, polecam go. My nieufnie podajemy nazwę innego hotelu. Granicznicy przyglądają nam się zdziwieni: skąd ta rozbieżność?
Pytanie graniczników: jaki zawód wykonujecie, co planujecie robić w Syrii (my oczywiście opowiadamy niestworzone historie z naciskiem na turystykę: jesteśmy pilotami, chcemy tu przyjechać z turystami z Polski, zamierzamy przetrzeć szlaki).
No dobrze, dlaczego nie macie wykupionej wizy w ambasadzie? Przecież mogliście to załatwić w Warszawie, Ankarze, gdziekolwiek.
Byliśmy przygotowani na takie pytania (lektura internetowych forów i rady znajomych dużo pomogły). Upieramy się, że niestety nie mogliśmy załatwić wizy, bo pracowaliśmy. A wiemy, że jako obywatele RP możemy ją zdobyć na granicy.
- A więc tak? - kpiący uśmiech celnika. Wydmuchuje dym z papierosa (zaraz za znaczkiem "no smoking")
- Tak, wiemy, że możemy tu kupić wizę.
- Skoro tak, to będziecie musieli poczekać.
- OK, będziemy czekać.

9. Wypełniamy stos formularzy. Idziemy zapłacić za wizy do kasy. Nasz kierowca stresuje nas, opowiadając bez przerwy po turecku, jak to Syryjczycy oszukują, i żebyśmy uważali. Czekamy, czekamy, czekamy. Z tego co opowiada nasz kierowca, jedna osoba z naszej grupy będzie sprawdzana: jego dane faksuje się gdzieś, gdzie sprawdza, czy nie jest np. izraelskim szpiegiem :)
Na szczęscie okazujemy się czyści (sami już zwątpiliśmy, czy chcemy jechać do tej całej Syrii).

10. Nareszcie do auta! Ale to jeszcze nie koniec. Kontrola samochodu i bagaży (zaglądają do plecaków). Potem dyskusja z kierowcami, którzy chcą nas zawieźć do hotelu w Aleppo za określoną sumę. Nam znów wydaje się za duża (znamy przecież niskie ceny benzyny w Syrii). Wysiadamy na stacji benzynowej i zamawiamy taksówkę. Wychodzi taniej, a na pewno spokojniej. Kierowca (poniekąd całkiem sympatyczny) zawozi nas do wybranego przez nas kompletnie w ciemno hostelu... jak się okazuje w centrum starego Aleppo. Docieramy kompletnie wyczerpani, ale już, nawet w nocy, zachwyceni tym, co nas czeka. Jesteśmy w Syrii! Arabski klimat widać na każdym kroku! Hostel też okazuje się strzałem w dziesiątkę (nagroda od losu za poprzednie kłopoty!). Wiemy, że czeka nas kilka dni pełne wrażeń... ale o tym następnym razem :)


PS. Po powrocie z Syrii dostałam info od kilku znajomych podróżników, którzy wybierali się tam w podobnym okresie, że nie udało się zdobyć wizy na granicy. Mam nadzieję, że moja relacja może pomóc choć paru osobom zaplanować sobie całą operację. Najwyraźniej trzeba, jak to mówią, walczyć i się nie poddawać:)

niedziela, 12 grudnia 2010

TROCHĘ HUMORU

Coś tak ostatnio się spokojnie zrobiło na blogu. Raz, że pewnie zanudziłam wszystkich opowieściami ze wyprawy (bo przeciez, jak powszechnie wiadomo, żadna relacja nie zastąpi osobistych przeżyć). Dwa, że z powodu śniegu i zimna popularną przypadłością jest niższy poziom energii.
Wbrew pozorom nie piszę tych słów z perspektywy grzejącej się w słońcu osoby: otóż wczoraj, w Alanyi, spadł grad, a z górach śnieg! Wcześniej potężnie wiało, już nie mówiąc o burzach (takich od których jeży się włos na głowie).
Efektem tego pogodowego zamieszania dość wyraźnie spadła temperatura: jak podaje termometr w Alanyi jest teraz jakieś 10 stopni. Siedzę w domu w grubym swetrze, dla rozgrzania upiekłam ciasto bananowe z bakaliami i współczuję fanatykom, którzy wybrali się w to zimno z domu na oglądanie meczu Fenerbahçe...

Żeby było cieplej postanowiłam też wrzucić coś na bloga z trochę innej niż ostatnio beczki. Z serii reklamowej czyli... przegląd nowości. Jak stali czytelnicy wiedzą, kolekcjonuję najbardziej udane tudzież najoryginalniejsze spoty tureckie, które jak zwykle dokładnie oddają poczucie humoru Turków. Poniżej mój aktualny ulubiony zestaw na jesień 2010 :)

Na początek klasycznie już, sieć komórkowa. Zdenerwowany napastnik ma tak dogodną sytuację (wszyscy zawodnicy dosłownie usuwają mu się spod nóg), że po strzeleniu gola roztrzęsiony woła: "No ale aż tak mi nie ułatwiajacie?!"
Hasło brzmi: "Dobrze się zachowuj wobec tych, co nie są z Avei". Czyli... będąc w Avei mamy tak dobre taryfy i ceny, że możemy spokojnie "dawać fory" kolegom z innych sieci. Jak wyjaśnia się na końcu spotu, nawet tylko po prostu zadzwonić i odłożyć słuchawkę ;)


Avea'lı olmayanlara iyi davranın (Gol)
Yükleyen mobiletisim. - Film ve TV kanalındaki diğer videolara göz atın

W kolejnej reklamie grają popularni młodzi tureccy komicy (występujący w cotygodniowym show na żywo w telewizji). Do zakładziku "naprawczego" przychodzi pani, która nie potrafi rozłupać orzeszka pistacji. 'Złota rączka' tłumaczy, że to podróbka.
- Powiedzieli mi, że to oryginał...
- Gdyby kupowała Pani orzeszki od Peymana, nie miałaby problemu. Oryginalne, smaczne, i wszystkie do wyłupania.
Częstuje ją jednym i... widzimy efekt.
Pan jest zdegustowany: tłumaczy, że chyba nieco szanowna pani przesadziła z reakcją. Zaleca jadać te orzeszki w domu, skoro tak "odlatuje".
(Osobom znającym choć trochę turecki polecam zwrócić uwagę na slogan reklamowy, a właściwie formy tureckie "aliyo", "goturiyo"... niegramatyczne, ale słyszane na tak zwanej ulicy :))



Kolejną wesołą reklamą jest znów reklama sieci komórkowej, ale tym razem to nasz specjalista od zabawnych reklam Vodafone. Pielęgniarkę gra popularny aktor, twarz kampanii od dawna. Pacjentka skarżąca się na ataki paniki tłumaczy, że rozmawiając przez telefon wciąż boi się, że skończą jej się impulsy na karcie.
Na to Pan Pielęgniarka odpowiada słowami, które warto stosować w życiu :)
- Nie mieszaj ataku z paniką, a paniki z atakiem.



I znów telefonia... tym razem spece od reklamy wzięły na warsztat turecką miłość do ryb. I oto mamy dwójkę kumpli siedzących na stambulskim nabrzeżu. Jeden uwielbia ryby, drugi wprost przeciwnie.
- Jak można nie lubić ryb? Ja zjadłbym nawet mojego ojca, gdyby wyszedł z morza. (Uhm, jest to takie tureckie stare powiedzonko oddające miłość do konsumpcji morskich stworzeń).
No i...
- To twój ojciec wyszedł z morza.
Hasłem które tutaj musimy zapamiętać: szkoda, że nie zażyczyliśmy sobie czegoś innego (np. super taryfy z Vodafone'a).



A na koniec: dla zapalonych gitarzystów i tworzących w bólu muzyków. Reklama, której nie trzeba tłumaczyć. Zawiera wszystko, co trzeba wiedzieć o tureckich groźnych rockmanach :)



To co, rozgrzani? Bo ja nadal z zimnym nosem, ale nieco lepiej. Do przeczytania za dni kilka :)

czwartek, 9 grudnia 2010

WSPANIAŁA URFA

Şanlıurfa (czyli 'wspaniała' Urfa) była naszym kolejnym bazowym punktem na trasie. Już kiedyś, słysząc samą nazwę, wiedziałam że to miasto przypadnie mi do gustu. Potem, studiując przewodniki i zdjęcia przed wyjazdem, wpadłam w stan niecierpliwego oczekiwania. Miasto będące swoistym odpowiednikiem polskiej Częstochowy, z powodu kilku dość istotnych miejsc dla muzułmanów. Z tego względu mieszkańcy Urfy przyzwyczajeni są do turystów, choć jednak przede wszystkim Turków... lub z krajów arabskich. Najciekawsze zabytki mieszczą się w pobliżu "Balıklı Göl" czyli stawku zamieszkanego przez ogromne ilości... karpi (w które wedle legendy ponoć zostały zamienione polana ze stosu Abrahama/Ibrahima). Stawek ten i mieszczące się w pobliżu meczety są najistotniejszymi miejscami, dlatego oglądając tłuste kotłujące się w wodzie karpie trzeba szybko wyzbyć się europejskiej perspektywy ;)
Miasto pełne jest (oczywiście) zawiłych uliczek, domów typowo po arabsku ukrytych za grubymi murami, z widocznymi jedynie fantazyjnie przyozdobionymi masywnymi drzwiami - najczęściej niebieskimi (taka magiczna funkcja). Często nad nimi znajdują się wykaligrafowane wersety z Koranu - też pewnie w celach "zabezpieczających". Piękny widok gwarantuje wspięcie się na Urfa Kalesi (twierdzę), kolejny z najbardziej istotnych zabytków.

W Urfie nadal słyszeliśmy na każdym kroku kurdyjski, ale także arabski - a może to był tylko inny akcent tureckiego... Fakt, że miasto etnicznie jest na pewno mocno "wymieszane". Duże, gwarne, ale oczywiście bardzo tradycyjne - procent kobiet w chustkach jest tu bardzo duży. Choć najwięcej było widać chustki w romantycznym kolorze lila - także u mężczyzn! Jak dowiedzieliśmy się od mieszkańców Urfy, taki kolor chust noszą Kurdowie. A dlaczego mężczyźni? Oto luźno zarzucona na
głowę chusta, z końcówką niekiedy fantazyjnie przewieszoną przez ramię, to kurdyjski odpowiednik arabskiego męskiego nakrycia głowy. Służy w obu przypadkach po prostu do wszystkiego: jako ochrona od słońca, obrus, ściereczka do rąk lub do stołu, i tak dalej - podejrzewam że zastosowanie ogranicza tylko wyobraźnia noszącego.

Widzieliśmy także kobiety w bajecznie połyskujących ubraniach. Jak się okazuje kurdyjskie wieśniaczki, które wyszywają swoje sukmany cekinami, robią to w celu zaprezentowania poziomu zamożności swojej rodziny (przyszłemu kandydatowi do ślubu) i... chodzą tak na co dzień.

Dużo czasu spędziliśmy na bazarze - takim już typowym, prawie że arabskim, 'suku', gdzie stragany są, jak być powinny, rozmieszczone tematycznie. Fioletowo-liliowych chust była tam cała jedna "uliczka". Trafiliśmy też pod opiekę sprzedawców butów, którzy oczywiście musieli nas poczęstować herbatą i wypytać o wszystko.

O Urfie można by opowiadać bardzo dużo, mimo, że przecież wcale nie byliśmy tam długo. O prostych ludziach, którzy zapraszali nas do swoich sklepików i opowiadali: o swoich rodzinach, polityce, tym, jak istotne jest wykształcenie i że na świecie najważniejsza powinna być tolerancja.
Trzeba też wspomnieć, że nasz pobyt przypadł akurat w czasie, kiedy w Urfie rozpoczynał się festiwal Sıra Gecesi. A jest to rodzaj muzyki, pieśni, często religijnych, wykonywanych przez artystów ustawionych w półokręgu. Taka muzyka kojarzona jest właśnie z Urfą. Niesamowicie było udać się na pierwszy koncert (oczywiście bezpłatny) festiwalu, zostać poczęstowanym mocną kawą (mırrą), rozdawaną wszystkim widzom, zobaczyć rozmaitych Vipów i Prezydenta Miasta. Gdzie zresztą, co warto zaznaczyć, byliśmy pewnie jedynymi cudzoziemcami, budząc sensację :)
Niestety... nie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Przed koncertem udaliśmy się na kolację do restauracji. Tu uwaga: w podróży zazwyczaj nie jadalismy w restauracjach, tylko zwykłych jadłodajniach czy na ulicy (a czasem prosto ze straganu, bazaru itp.). Tak najlepiej; można ocenić czy w danym miejscu jest dużo klientów, czy panuje tam ruch (a jak ruch, to i "przerób" żywności). Taką taktykę zalecam i taką mi zalecano.
Kolacja w ostatni wieczór w Urfie była wyjątkiem. I to niestety bolesnym. Pięknej, klimatycznej restauracji nie zapomnę do końca życia - zatrułam się tam potrawą, której też nigdy już nie zapomnę... Co więcej, zatrucie poczułam po kilku godzinach, najpierw dostając wysokiej gorączki. Pozostałe atrakcje pojawiły się poźniej... Ciężko było, oj ciężko. Z tego też powodu pozostała część wyprawy (Syria i powrót do Turcji) wyglądała zupełnie inaczej niż planowałam... Leczenie żołądka, dieta, syryjski lekarz a potem w Alanyi antybiotyki i znów dieta... Cóż. Na pociechę wmówiłam sobie, że zawsze mogę do Syrii jeszcze wrócić i wszystko nadrobić. Wmówiłam sobie z takim przekonaniem (dni z kisielkami, suchym chlebem i gotowanym ziemniakiem dały mi dużo do myślenia), że wręcz zaplanowałam ponowny wyjazd do Syrii. Ale już nie z przechodzeniem na przejściu granicznym w Kilis. Już nigdy, nigdy żadnego Kilis. O tym dlaczego... w następnym odcinku :)


IMG_3681

IMG_3533

IMG_3477

IMG_2950

poniedziałek, 6 grudnia 2010

PO PODŁĄCZENIU

Znów nie miałam dostępu do internetu - uroki ciągłych przeprowadzek. Wreszcie się udało, i oto mogę nadrobić ogromne zaległości. Nie będę pisać o tym, że od jakiegoś czasu jestem z powrotem w Turcji (wyjechałam z Polski w pierwszy dzień opadów śniegu, udało się zdążyć przed anulacją lotów). Przyjadę do Ojczyzny znów na Święta (bo w Turcji nie miałoby to dla mnie uroku).

Ponieważ wraz z zamieszczaniem na blogu zdjęć z wyprawy na wschód Turcji moja relacja z niej ciągnie się w nieskończoność, postanowiłam sprawy nieco przyspieszyć. Zdjęcia pojawiać się będą na blogu tylko na zaostrzenie apetytu; cały zbiór (który wciąż porządkuję) będzie do obejrzenia w jednym miejscu.

Ostatnio opisywałam pobyt w Mardin; jest to jedno z miast, do których odwiedzenia odtąd bezwzględnie będę wszystkich zachęcać. Sama koniecznie muszę tam jeszcze pojechać, spędzić kilka dni, cała okolica jest bardzo inspirująca. Tego samego dnia pojechaliśmy jeszcze do Midyat i Hasankeyf. Midyat jest także interesującym miastem, pełnym krętych uliczek, domów otoczonymi kamiennymi murami. Zaraz na początku spaceru przyczepiła się do nas zgraja wyszczekanych dzieciaków, które udawały przewodników (faktycznie rzucały hasłami, nazwami i datami wybudowania kościółków które w Midyacie się znajdują). Wszystko to w celu zarobienia paru groszy...
Midyat poza kościołami chrześcijańskimi, niedużym starym miastem, schowanymi za murami rodzinnymi fabryczkami wina i innymi drobnymi zakładami, słynie także z wyrobu srebra. Piękne, delikatne "ażurowe" wyroby (które widziałam także w Maroku) można kupić w jednym z wielu sklepików-atelier.

Po tych kilku dniach wyprawy rozstaliśmy się z naszymi kurdyjskimi gospodarzami i ruszyliśmy dalej. Kolejny dzień (czy właściwie dwa) był bardzo intensywny. Pożegnaliśmy się z Diyarbakir przed północą i pojechaliśmy do Sanliurfy - autobusem, w którym byliśmy jedynymi pasażerami. Steward mimo to czynił nam honory, zagadując, wypytując i częstując napojami. Podobała mi się jego reakcja na naszą narodowość:
- Jesteście z Polski?! To nie powinniście być w Alanyi?!
Nie mieściło mu się w głowie, że ruszyliśmy gdzieś - ot tak, bez wycieczki - "w kraj".

Do Sanliurfy dotarliśmy po około 3 godzinach, i zaraz na dworcu doskoczył do nas naganiacz. Po krótkich targach udało się wynegocjować rozsądną cenę za nocleg jak i taksówkę. Hostel, który wybraliśmy całkowicie w ciemno okazał się być w samym centrum Urfy, w zaadoptowanym domu. Kurdyjski gospodarz i jego żona byli nieco... dziwni. Jedząc śniadanie byliśmy pod ostrzałem ich spojrzeń - potem okazało się, że po pierwsze ja (występując jako tłumaczka naszej grupki) nie przypadłam mu do gustu (przez sam fakt bycia kobietą), po drugie nasza odmowa skorzystania z organizowanych przez niego wycieczek. Po spędzeniu przedpołudnia na wstępnym zachwyceniu się miastem ruszyliśmy w kierunku Nemrut Dagi. Naszą bazą noclegową była Kahta. Jadąc busem do tego miasteczka budziliśmy (jak w wielu miejscach) sensację podszytą jednak sympatią:
- Dokąd jedziecie?
- Na Nemrut Dagi.
- Ale dlaczego?! Tam jest zimno!
Zadawano nam też mnóstwo pytań, wykorzystując moją znajomość tureckiego. Dla mnie wielkim zaskoczeniem było to, że także tamte okolice są niemalże całkowicie kurdyjskie. Na każdym kroku było słychać tylko ten język.

Jak się później okazało, owszem, było zimno, ale co to dla nas, Polaków! Nemrut Dagi było jedynym punktem, kiedy naprawdę zmarzliśmy. Poza tym podczas całej wyprawy świeciło piękne słońce i było ciepło, wręcz gorąco, a także, w przeciwieństwie do wysokiej wilgotności Alanyi, bardzo sucho.
Wyprawa na Nemrut Dagi, czyli usypany niegdyś przez króla Nemroda kopiec, w którym umieszczono jego grobowiec, to ciekawa historia. Ciężko się na górę dostać samemu. Oznaczałoby to ponad 20 kilometrowy spacer. Można ewentualnie skorzystać z noclegu u stóp kopca, który jest już dużo droższy. Dlatego najlepszym pomysłem jest zamówienie kierowcy minibusa, który przy okazji obwozi delikwentów po terenie całego parku Nemrut Dagi (zdecydowanie wart zobaczenia). Kierowców jest sporo, pomagają przy okazji załatwić hotel w Kahcie i rywalizują ze sobą o klientów. Obserwując scenki w Domu Nauczyciela w którym mieliśmy przyjemność nocować, cieszyliśmy się, że polecony nam przez znajomą kierowca okazał się naprawdę rzetelny i sympatyczny...
Pod wieczór będąc w Kahcie, zanim zjedliśmy kolację w barze naprzeciwko hotelu (pyszna zupa z soczewicy i domowy ayran!), porozmawialiśmy trochę z innymi podróżnikami, była już północ. A... o 3.30 zaczynała się wyprawa na górę. Nasz kierowca w całkowitej ciemności zawiózł nas do podnóża góry, skąd po wypiciu rozgrzewającej kawki trzeba już było wspiąć się piechotą. I tam czekać na wschód słońca. Widoki są oszałamiające...
Kiedy wróciliśmy kompletnie wyczerpani z wycieczki do Domu Nauczyciela, było po godzinie 9. Zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się z powrotem do Sanliurfy, a właściwie najpierw przez Urfę - do Harranu, wioski pod samą granicą syryjską. Harran słynie ze stożkowych glinianych domków, w których nadal mieszkają ludzie. Można też tam obejrzeć ruiny wielkiego meczetu. To w Harranie usłyszałam po raz pierwszy zastanawiające dźwięki orkiestry, coraz głośniej i głośniej. Towarzyszyły nam także już później, w Urfie - nasz hotel znajdował się naprzeciwko Urzędu Miasta, w którym - tak, odbywały się próby orkiestry... Wszystko to z okazji zbliżającego się 29 października, Święta Republiki.
W Harranie można poczuć już niesamowity arabski klimat. Mieszkańcy o ciemniejszym kolorze skóry, bardzo spontaniczni, gościnni i dowcipni zaprosili nas do "pokazowego" glinianego domu, ubrali (jak ponoć wszystkich odwiedzających) w tradycyjne okazałe stroje, nakarmili i napoili, podzielili się anegdotkami. Byliśmy też (jak zwykle) atrakcją dla dzieciaków, które przywitały nas klasycznymi zawołaniami o pieniądze. Na szczęście okazało się, że kiedy poczęstowaliśmy je paluszkami czy pestkami słonecznika, były przeszczęśliwe.
Do Urfy dotarliśmy wieczorem, kompletnie wyczerpani po tak długim dniu.

/cdn/

sobota, 20 listopada 2010

CIEPŁE ZDJĘCIA Z MARDIN

Przyjechaliśmy do Mardin piękną, szeroką drogą z Diyarbakiru. Stopniowo robiło się coraz jaśniej i jaśniej. I te piękne przestrzenie - góry, błękit nieba, słońce... i chwilowy skok adrenalinki, kiedy mijaliśmy kawalkadę wozów opancerzonych (tracąc przy okazji zasięg w telefonach).
Na początek trafiliśmy do Medresy Sultan Kasim - od tego momentu wiedziałam już, że absolutnie pół dnia w mieście, które zaplanowaliśmy, kompletnie nam nie wystarczy. Bezwzględnie trzeba do Mardin jeszcze pojechać. Klimat miasta jest już prawdziwie arabski, wymieszany z kurdyjskim no i oczywiście tureckim. Ale.. jest też i aramejski - przecież nieopodal miasta znajduje się jeden z "syriackich" (aramejskich) monastyrów. My zajrzeliśmy do Monastyru Deyrülzafarân, miejsca bardzo żywego, dokąd w niedziele zjeżdżają chrześcijańskie mniejszości na msze, i gdzie przebywają mnisi. Niesamowicie było uświadomić sobie naocznie, że oprowadzający nas Turek mówiący po turecku zna także aramejski i że NIE JEST muzułmaninem, a co więcej, ma chrześcijańskie imię!
Architektura Mardin (co dosłownie po aramejsku znaczy "twierdza") zapiera dech w piersiach. O takich domkach pobudowane jedne nad drugimi na zboczu wzgórza czytałam i oglądałam na obrazkach jako dziecko w książkach o kulturach Mezopotamii :)
Będąc w Mardin zajrzeliśmy też do fantastycznego choć niedużego muzeum - och, można pozazdrościć... Wypiliśmy kawę z kardamonem lub mırrę, siedząc na tarasie w kawiarni otwartej w porze "sjesty" specjalnie dla nas. A potem nagle, po drugiej stronie ulicy na dachu zauważyliśmy wieszające pranie Europejki (bo Europejki poznaje się z daleka :)) - jedna z nich to Polka. Niesamowite są takie podróżne znajomości - spotkaliśmy potem jeszcze tą samą ekipę na Nemrut Daği.


IMG_2576
Droga do Mardin.

IMG_2585
Medresa Selim Sultan - szkoła koraniczna.

IMG_2588

IMG_2592

IMG_2634
Mardin jak na dłoni. Na szczycie niedostępna do zwiedzania twierdza.

IMG_2656
Domki na domkach.

IMG_2674
Oszałamiająca architektura...

IMG_2675

IMG_2678
Lokalne reklamy.

IMG_2684

IMG_2713
Dzieciaki w drodze na edukacyjną lekcję w muzeum.

IMG_2716
Edukacyjna lekcja w muzeum. "Zachowujemy się cicho!"

IMG_2721
Dalibyście się nabrać? A to tylko obiekt w muzeum...

IMG_2730
Mezopotamia jak na dłoni.

IMG_2742
Tureckie dzieci z ADHD pod muzeum.

IMG_2760
Mırra czyli mocna kawa, której picie jest obwarowane szeregiem zasad. Coś w rodzaju kawowego savoir-vivre'u w stylu arabskim...

IMG_2799
W monastyrze.

IMG_2800

IMG_2803
Tak, ten niewyraźny pan w tle, to syriański KSIĄDZ!


I co, dogrzani? Bo ja z katarem, ale tak jakby minimalnie lepiej mi się zrobiło...

PS. Będąc w Mardin koniecznie należy zakupić migdały w cukrze. Zdjęć nie posiadam, gdyż wszystkie zjadłam (migdały, nie zdjęcia).

wtorek, 16 listopada 2010

KILKA NEWSÓW

Chwilowo nie piszę o tym jak dalej potoczyły się moje/nasze losy na wyprawie (zapewniam, że dopiero zacznie się dziać, żeby Szanowni Czytelnicy przypadkiem sobie nie myśleli, że tak nudno było, oj nie, nie było...).
Ale muszę... odtajać. Wybaczcie. Od dziś jestem w Polsce. Tylko na 10 dni, więc mam motywację do przetrwania w tak niskich temperaturach. Od rana (kiedy dotarłam do Berlina) wydaje mi się, że jest wieczór. Wirtualny termometr na komputerze pokazuje uparcie 27 stopni w Alanyi, a w Poznaniu - o 21 stopni mniej. Na dodatek pada. Zresztą - nie będę wdawała się w szczegóły, sami wiecie.
Po sześciu i pół miesiącach w Turcji założyłam wreszcie skarpetki (należę do zaprzysiężonych wrogów skarpetek i unikam ich jak mogę). Podróż, jak zwykle, trwała 12 godzin. Muszę to wszystko odespać, odpocząć, jutro stawić czoła poważnie brzmiącej "trzydziestce" (choć wcale się na tyle nie czuję!). Nadrobić zaległości w spotkaniach z przyjaciółmi i rodziną. Już nie mówiąc o zaległościach kulinarnych...

Jeśli chodzi o wspomniane w tytule newsy, to poza przyjazdem do Ojczyzny:
- udało się znaleźć mieszkanie. Nie było lekko - temat szukania mieszkania w Alanyi zasługuje na jakieś poważniejsze, solidniejsze opracowanie. Ostatecznie mam-y wraz z Królem Pomarańczy miejscówkę z prawdziwego zdarzenia, wyposażoną nawet w toster i widelce. Właścicielem mieszkania jest Anglik - na szczęście akurat ten nie miał nic przeciwko Turkom (uff!), ani Polkom. Ani (uff!) połączeniu jednego z drugim. Nie wchodząc na razie w szczegóły, podczas całego okresu poszukiwań kilkakrotnie bardzo się tymi uprzedzeniami i dziwnymi regułami rządzącymi alanijskim rynkiem nieruchomości denerwowałam.

Dzisiaj rozpoczęło się też w Turcji jedno z najważniejszych (najważniejsze?) muzułmańskich świąt religijnych - Kurban Bayramı (Święto Ofiary). W związku z tym, że trwa oficjalnie 4 dni, przeznaczone na rodzinne spotkania, dzielenie się ofiarami (mięsem baranów lub owiec) z rodziną, bliskimi i potrzebującymi, a w tym roku jakże kusząco "zahaczone jest" o dwa weekendy, kto sprytnie wszystko zorganizował - ma wolne nawet 9-10 dniowe. Cała Turcja ruszyła więc w podróż - a jakże - odwiedzać krewnych i znajomych królika, lub też (ci zlaicyzowani) na beztroskie wakacje. Dzień przed Bayramem (wczoraj) we wszystkich sklepach panował też oczywisty przedświąteczny szał - panie kupowały sukienki, słodycze, sweterki (bo przecież już zima, trzeba uzupełnić garderobę!). Panowie wybierali się za to w specjalne wyznaczone miejsca, gdzie muczały sobie kurbany (ofiary).

Wszystkim muzułmanom życzymy więc w tym okresie "Bayramınız kutlu olsun" lub "Iyi bayramlar" - czyli wesołych świąt.

Z okazji świąt i nie tylko, mała zapowiedź następnego odcinka relacji powyprawowej. A w niej dużo (obiecuję) wypełnionych słońcem zdjęć Mezopotamii. 30stopni Celcjusza będzie aż wyzierało z Waszych monitorów, Drodzy Czytelnicy. A więc - nie odchodźcie (na za długo) od odbiorników.


IMG_2577

poniedziałek, 8 listopada 2010

EĞIL, nieopodal Diyarbakıru

Jeden z gospodarzy zaproponował nam wypad do Eğil. Nawet nie zaproponował, on po prostu powiedział, że musimy to zobaczyć, wpakował do samochodu i zawiózł. Sprawę monitował kolejny kurdyjski znajomy. Pierwszego dnia naszej wyprawy wyskoczył z wypisaną listą wszystkich liczących się i wartościowych miejsc w okolicy, która początkowo wywołała nasze przerażenie, podobnie jak zapełniający się przekąskami stół powitalny i dwie wielkie nargile (fajki wodne). Egil podkreślone było i oznaczone wykrzyknikiem. Zaciągnęliśmy się więc dymem z fajki, i stwierdziliśmy, że dlaczego nie.

Wioska Eğil leży na północ od Diyarbakiru. Znajduje się na płaskowyżu z którego fantastycznie widać rzekę Tygrys. Na wzniesieniu - forteca zbudowana ponoć za czasów legendarnego władcy Mezopotamii, przywódcy Asyryjczyków króla Sargona. Faktycznie ruiny są imponujące, choć zanim je zobaczyliśmy, uczestniczyć musieliśmy w typowych tureckich formalnościach: jako jedyni turyści w promieniu wielu kilometrów ugoszczeni herbatą w Urzędzie Miasta... Potem został ku nam wysłany nauczyciel zajmujący się promocją turystyczną regionu. Nauczyciel wpakował się do naszego auta (a więc była już nas szóstka w samochodzie, właściwie normalka), i pojechaliśmy.
Okolica jest imponująca. Wprost z ruin zamku rozpościera się nie tylko rzeka Tygrys, ale i uformowany dzięki zbudowaniu zapory zbiornik wodny. Na dole przystań, pojedynczy rybacy - udało się nam popłynąć w którki rejs promem. Z perspektywy wody świetnie było też widać asyryjskie grobowce.

Piękna, kojąca okolica - która wedle planów ma zostać zamieniona w obiekt turystyczny (buduje się mały hostel, kawiarenki z widokiem na zalew, planuje się promować paralotniarstwo...! )

Ktokolwiek wybierałby się w okolice Diyarbakir polecam zajrzeć do Egil. Kontakt do nauczyciela udostępnię chętnym - warto uprzedzić o wizycie. To takie miejsca, gdzie każdy przybysz budzi wciąż wielką sensację...



IMG_2343

IMG_2344

IMG_2351

IMG_2377

IMG_2361

IMG_2365

IMG_2381

IMG_2400

IMG_2409

IMG_2385

IMG_2340



A potem pojechaliśmy do Mardin. Zdziwiła się mama naszego gospodarza, która codziennie dostarczała nam wiele uciechy:
- Po co jechać do Mardin? Skoro można zobaczyć w telewizji...

wtorek, 2 listopada 2010

DIYARBAKIR

Znacie mnie, i wiecie, że pisząc o moich podróżach nie skupiam się zupelnie na tak zwanych faktach, datach i zapleczu historycznym. Nie chcę dublować przewodników i Wikipedii. Dlatego pisząc o pierwszym przystanku w naszej podróży - Diyarbakır - przejdę od razu do sedna.
"Stolica Kurdystanu", "miasto niebezpieczne", "Uważaj na siebie", "Gdzie ty się wybierasz dziewczyno" - to hasla, z ktorymi stykalam sie przed wyjazdem. Zreszta przebywajac w Turcji od kilku lat ja sama mialam pojecie o Diyarbakir jako o miescie na kompletnym wschodzie, końcu swiata, pelnym groźnych mężczyzn ze zrosniętymi krzaczastymi brwiami. Slyszalo sie o nim w kontekscie morderstw honorowych a przynajmniej strzelanin na weselach.
Faktycznie; pierwsze wrażenia potwierdzily stereotyp: wsiadając do samolotu z Antalyi do Diyarbakıru czulam sie jednak nieswojo. 90% pasażerów stanowili mężczyźni, wracający zapewne po pracowitym sezonie na Riwierze do swoich rodzin, ktorzy zamawiali u stewardess mocne napoje alkoholowe :)

Na miejscu wszystko potoczylo sie zupelnie inaczej, niż się spodziewalam. Jak bylo umowione, spotkalysmy sie (my, dwie dziewczyny) z dwojka polskich kolegow, naszych towarzyszy podrozy, a takze Kurdem, znajomym Krola Pomaranczy, ktory obiecal nas ugoscic i zapoznac z okolica.
No i sie zaczelo. Mityczna kurdyjska goscinnosc zostala potwierdzona w praktyce. Przez trzy dni goscila nas duza i wesola rodzina, karmiąc, pojąc, obwożąc samochodem po okolicy, dbając, by wlos z glowy nam nie spadl, a także probujac z nami rozmawiac po kurdyjsku i szukając podobieństw z językiem polskim (sporo).
Samo Diyarbakir nie nalezy do klasycznie pieknych miast - czuc juz tutaj klimat, jak to dla wlasnych potrzeb okreslilam, "surowego Wschodu". Najciekawszy jest rejon starego miasta otoczonego murami, poukrywane miedzy brzydkimi domami fantastyczne hany (karawanseraje), waskie uliczki, bazar. To jeszcze nie ten swiat arabski, ktory ogladalismy pozniej. A jednoczesnie ogromny ladunek historyczny, rejon starozytnej Mezopotamii, trasa Jedwabnego Szlaku, stolica dawnego Kurdystanu, a dzis - dziejaca sie praktycznie na naszych oczach historia. Jak ujeli to nasi kurdyjscy znajomi, w Turcji polityka jest tylko miesiac przed i dwa miesiace po wyborach. W Diyarbakir - jest obecna bez przerwy.
Akurat podczas naszego pobytu w sadzie najwyzszym w miescie zaczynala sie pierwsza rozprawa szefa kurdyjskiej (zdelegalizowanej) partii, podejrzewanej o powiazania z terrorystami z PKK. Tego samego wieczora przypadkiem fotografujac jeden z hanow natknelismy sie na znanych mi z telewizji politykow kurdyjskich ucztujacych przy suto zastawionych stolach :)
Nasi Kurdowie bardzo latwo podejmowali tematy polityczne, dajac jednoczesnie dowod duzej wiedzy nie tylko na temat Turcji, Europy, czy Polski. To nie byl ten "zacofany Wschod", ktory to obraz przedstawia sie na tak zwanym "Zachodzie". To nie byly tez banalne pytania o Polske ("Poland? Aaa, Holland!"), z ktorymi mialam zazwyczaj do czynienia w Alanyi. Nasi nowi znajomi zadawali nam szczegolowe pytania o polska polityke, o sytuacje w Europie.
Wyjezdzalam z Diyarbakiru z poczuciem, ze koniecznie musze jeszcze wrocic. Nie tyle, zeby "cos zwiedzic", ile zeby lepiej poznac kurdyjska tozsamosc. Pobyt w Diyarbakirze byl jak chwilowa wizyta w zupelnie odrebnym swiecie - gdzie na ulicach, w domach, wszyscy mowia dwoma jezykami. Gdzie kazdy jest w jakims stopniu Kurdem. Gdzie nie bardzo wyznaje sie kult Atatürka, zamiast tego regularnie chodzi się do meczetu. Gdzie przeplywa jedna z najwazniejszych rzek Mezopotamii, Bliskiego Wschodu - Tygrys (tur. Dicle).

IMG_2544
Mury obronne Diyarbakır.

IMG_2549
Miasto, które kojarzyć będzie mi się z rewelacyjnymi ucztami. Peyniri kadayıf. Na wierzchu lody z koziego mleka. Starczy za obiad i kolację, także mężczyznom :) Po konsumpcji na przeplukanie tylko duzo, duzo herbaty.

IMG_2518
Jeden z zabytkowych hanów - obecnie hotel i restauracja.

IMG_2501
Tu kolejny...

IMG_2511
I chwila na odpoczynek na cudownie wzorzystych poduchach.

IMG_2497
Widok z murow miejskich na żyżne ziemie przy Dicle (Tygrysie).

IMG_2484
Księgarnia w podziemiach hanu.

IMG_2481
Takie kolczyki ze zlota lubią tureckie kobiety.

IMG_2455
Stary han zaadoptowany na çayhane...

IMG_2447
Jeden z meczetów w centrum.

IMG_2440
Maşallah, na Boga...

IMG_2435
Pysznosc, choć wypala kubeczki smakowe: çiğ köfte z cytrynką, yufką i salatką. Dla uspokojenia ayran. Najlepiej smakuje w plenerze :)

IMG_2314
Bazarowe scenki pod domem.

IMG_2298
Sniadanie w Diyarbakir. Rozkosze podniebienia.

IMG_2305
Turecki klasyk: sucuklu yumurta.

IMG_2280
Kawa melengiç, którą oczywiscie zapomnialam kupić. Specjalnosć regionu, zawiera sproszkowane nasiona pistacji i mleko. Wspaniale, zawiesiscie aromatyczna.


C.D.N.