wtorek, 30 października 2012

11 GODZIN

Człowiek uciekał od aktywności i kilkunastu godzin na nogach a teraz na wakacjach w miejscu nie może usiedzieć i proszę bardzo: wystartowałam dziś w okolicach 11 a wróciłam do mojej "Residencii" grubo po 22, ledwo powłócząc nogami. A propos, nazwa mojego hotelu jest niebanalna, muszę się tutaj podzielić zatem anegdotą z życia. Rezerwując nocleg byłam święcie przekonana, że "Residencia d'Investigadors" to jakaś dumna i potężna placówka, jakaś rezydencja, jakieś "inwestycje". Na wszelki wypadek nie sprawdzałam w słowniku. Po prostu bardziej mi się podobało niż jakiś banalny 'Hostal'.
Na miejscu okazało się, że wszystko jest OK - hotel czysty, w świetnej lokalizacji, ale coś dużo sal konferencyjnych, komputerowych a na śniadaniu - panów i pań w garniturach i z identyfikatorami. Sprawdziłam więc w tłumaczu, i okazało się, że jestem w "Rezydencji naukowców". Cóż swój najwyraźniej ciągnie do swego, nawet odruchowo :)

Drugi dzień w Barcelonie zorganizowałam sobie porządnie. Wykupiłam mianowicie przez internet bilet na zwiedzanie miasta z pokładu turystycznego autobusu (promocyjne 21 zamiast 24€). Początkowo do samej idei nie byłam przekonana, ale po dzisiejszych wrażeniach zamierzam zbadać w jakich jeszcze innych miastach takie autobusy operują. Jest to dwupokładowy autobus typu hop-on hop-off, gdzie na podstawie jednego biletu wsiada się i wysiada na dowolnych przystankach, oraz można też zmieniać linie (dostępne są trzy). Sami decydujemy, czy gdzieś wysiadamy, i kiedy wracamy do autobusu. Na pokładzie są stewardzi-guidzi, oraz audio-guide w różnych językach. Wszystko odbywa się sprawnie i jestem już pewna, że normalną komunikacją i z mapą nie dostałabym się jednego dnia w tyle miejsc! Byłam między innymi w Sagrada Familia, czyli nieukończonej katedrze Gaudiego (Gaudi ponoć pytany o to kiedy może być zakończona, odpowiadał: "Mój zleceniodawca, czyli Bóg, nie oczekuje pośpiechu"). Tutaj uwaga, kolejki do kas oplatały w całości katedrę (jakkolwiek absurdalnie to brzmi). Zrezygnowałam więc z wejścia do środka, bo czekanie zajęłoby kilka godzin. Dla kontrastu w jednej kasie było całkowicie pusto - obsługiwała rezerwacje internetowe! Próbowałam więc połączyć się z internetem w pobliskim McDonaldsie, ale sieć była chyba zbyt przeciążona i kościół musi zostać na następny raz.
Byłam też w magicznym, bajkowym i niesamowici zatłoczonym parku Guell. Spontanicznie postanowiłam też odwiedzić Camp Nou czyli siedzibę FC Barcelona, któremu kibicuję od dziecka (jako mniej więcej 14-latka byłam maniakalnym kibicem futbolu). Całe muzeum-galeria to prawdziwa lekcja obowiązkowa dla specjalistów od marketingu i reklamy (bo że dla fanów to oczywiste). Jestem oszołomiona, wzruszona i powalona. Począwszy od sal, gdzie można było obejrzeć historię klubu, poprzez takie, gdzie zakładało się słuchawki (a tam słynne śpiewy kibiców), aż do hymnu śpiewanego przez fanów Barcy. Można też było zrobić sobie "sfingowane" zdjęcie z którymś z piłkarzy i obkupić się w oryginalnym supermarkecie. To chyba najbardziej piorunujące doświadczenie tego dnia; coś czego kompletnie się nie spodziewałam.
Byłam też w pałacu Montjuic oraz paru innych miejscach... dość powiedzieć, że dotarłam do siebie kompletnie wyczerpana. Na jutro zaplanowałam sobie Dzielnicę Gotycką i eksplorowanie okolic, widziałam już pobieżnie, że klimat mają wyjątkowy.



La Sagrada Familia czyli Kościół Świętej Rodziny. Proszę zwrócić uwagę na kolejkę.


Tacy mimowie to najwyraźniej moda w Barcelonie. Ale takiego to jeszcze nie widziałam :)


Rozmaite sposoby na przyciągnięcie turystów. Bańki mydlane, wycinanie profilu z papieru, a tutaj: "I ty możesz zostać samurajem" - w parku Guell


Park Guell - bajkowe widoki, szkoda tylko że tyle turystów :)


Znów się na fiestę załapałam - park Guell, zespół Manana, który "ma odlot każdego dnia",
ale mimo to gra naprawdę dobrze.


Siedziska w parku wyłożone płytkami... cudo.


"Doświadczenie Camp Nou" czyli niesamowita piłkarska przygoda. Tu ekrany pokazujące kibiców śpiewających hymn, a na pierwszym planie ekraniki ze zdjęciami piłkarzy.


W sklepie Barcy ciuszki dla niemowlaków, oryginalne koszulki, szampan wraz z kieliszkami no i... chipsy! Te to nawet widziałam w markecie.


Widok z pałacu Montjuic w którym znajduje się Muzeum Katalonii


Że też ja mam szczęscie że trafiam na takie perełki :)


Pałac Montjuic - plac Hiszpański

Plac Hiszpański. "Arena" to centrum handlowe... Jeśli na zakupy to tylko do Barcelony (teraz już to wiem i przekazuję).

niedziela, 28 października 2012

HOLA!

Wyobraźcie sobie, że piszę do Was z wakacji. A więc jednak - dopięłam swego, i pierwszy raz od czterech lat (słownie: czterech) znalazłam się na wakacjach, na urlopie, na wypoczynku. Ktoś mógłby zadać poniekąd słuszne pytanie: jak to, przecież szanowna koleżanka pracuje tylko sezonowo? Jak to, przecież szanowna Skylar wizytowała wschód Turcji w roku bodajże 2010? Jak to, przecież wypoczywa do woli wśród rodziny w Poznaniu i leży bykiem w Alanyi, kiedy my ganiamy od świtu do nocy?
A ja wtedy odpowiem: niestety to nie jest tak proste jak wygląda. Każda praca ma swoje plusy i minusy. Raj nie istnieje :) Przekonałam się już, że pobyt zarówno w Turcji jak i w Polsce nie może być zaliczany do typowych wakacji. To nie urlop, tylko a) ciągłe ganianie (w Polsce: lekarze, Zusy, banki, zaległe zakupy, wizytacja rodziny itp.) b) ciągłe coś do zrobienia (w Turcji: posprzątać, pozmywać, popracować, sprawdzić pocztę, znów sprawdzić pocztę, zmienić layout strony, może zmienić logo?) Ponadto w Turcji wciąż ambitnie każę sobie każde widziane miejsce dobrze udokumentować, sfotografować, opisać. Ma się przydać do pracy - każdy widziany hotel, knajpa, restauracja).
Tak to jest, kiedy się kursuje pomiędzy dwoma krajami - uwierzcie mi, i nie chcę się tutaj tłumaczyć ani silić na kokieterię, naprawdę, wakacje należy realizować w kraju tak zwanym trzecim, kompletnie neutralnym. I szkoda, że zrozumiałam to tak późno.

Najlepiej takim, gdzie się nie będzie nic rozumiało, nic znało, nic wiedziało. Im mniej wiemy, tym lepiej. Po pełnym emocji sezonie, po dniach pracy liczących do 15 godzin, po włączonym przez całą dobę telefonie mówimy zdecydowanie: nie. I przecież nie chodzi o to, że narzekam. Wprost przeciwnie - kocham moją pracę, szczególnie, kiedy jej granice wyznacza tylko moja wyobraźnia i wyobraźnia (oraz portfel) turysty. Ale czasami potrzeba się zresetować. Przy wszystkich zaletach pracy na własnym są też wady: nikt mi nie powie: oto twój urlop, masz wolne, nie przychodź do pracy przez 14 dni. Muszę zadecydować sama, a to przychodzi ciężko - poczucie odpowiedzialności nie wypuszcza z biura. Nie pozwala wyłączyć komórki. Do ostatniej chwili byłam średnio przekonana do sensowności moich wakacji. Nie dość, że wakacje, to jeszcze samotne. Nie każdy rozumie, że potrzeba mi nie tylko odpoczynku od Turcji i Polski, ale także od ludzi :)

Na szczęście niemal wbrew sobie zabukowałam bilety tanich linii lotniczych z Poznania do Barcelony. Zarezerwowałam pierwszy hotel nieopodal słynnego bulwaru Las Ramblas. Reszta jest niewiadomą. Naszkicowany mam ogólny plan zwiedzania. Moim finałem, wisienką na torcie jest Lizbona. Przystankiem Andaluzja. A startem, niezapomnianym startem - Barcelona.

Reszta jest niewiadomą? A to dlaczego?

Cóż, planowanie i rezerwowanie to moje zawodowe zboczenie. Gdyby mi pozwolić, wszystko miałabym zaplanowane co do minuty. Zarezerwowane i kupione przez internet hotele, autobusy turystyczne, pociągi, bilety do obiektów. Klikanie po stronach i wyszukiwanie najkorzystniejszych ofert to moja wielka pasja :)
Ale przecież nie o to chodzi. Wydaje mi się, że wakacje są po to, aby przez jakiś krótki czas pożyć innym życiem. Robić coś, czego nie robi się na co dzień. Mam nadzieję, że się ze mną zgodzicie. Paradoksalnie mimo tego, że pracuję 8 lat w turystyce, sama nie mam w temacie wakacji wielkiego doświadczenia. Umiem spełniać zachcianki turystów, ale swoje?

Pora więc na szalony czas. Maksymalnie 2 tygodnie, minimalnie tydzień. Wszystko jest niewiadomą. Start: Barcelona, już się dokonał. Napiszę Wam jutro, jak wszystko przebiegło, załączę kilka zdjęć. Od momentu dotknięcia kołami samolotu płyty lotniska (od razu mówię: nie było to miękkie lądowanie, wiało paskudnie), wiem, że będzie to piękna przygoda. A tu, na blogu, będę ją relacjonować.

Póki co powiem tylko parę spraw:
1. Barcelona jest dokładnie taka, jak się spodziewałam. A nawet lepsza. Niesłychane miasto, którym nie można się nasycić. Przemieszane wszystkie narodowości, oszałamiająca architektura, klimat, który powoduje, że wszystko przychodzi z łatwością. Już teraz martwię się na myśl, że będę musiała stąd wyjechać :)
2. Język hiszpański jest piękny. Klarowny, intuicyjny, zrozumiały, a jednocześnie z tym szerokim akcentem, który czaruje i wabi. Aż się boję co będzie, jak posłucham portugalskiego :) Może wiecie, a może nie, ale w moim życiu "przed Turcją" mówiłam biegle po francusku, rok uczyłam się także hiszpańskiego (dziś już niestety mało co pamiętam), i te kraje były moimi "celami". Życie potoczyło się inaczej dzięki zbiegowi przypadków a potem i mojej inicjatywie. Chodząc po ulicach Barcelony zastanawiam się, co by było, gdyby....?
3. Ostatecznie jestem w Barcelonie zakochana. Ale o tym napiszę jutro. Na razie polecam do wysłuchania piosenkę (klik), która wypłynęła na szerokie międzynarodowe wody dzięki uroczemu filmowi Woody'ego Allena "Vicky Christina Barcelona".


Odpoczynek w Marinie.

Marina



Marina.


Dziękujemy bardzo. Zobaczcie w jakich językach... A zgadza się, tureckich turystów zadzwiająco (?) dużo!


Bulwar Ramblas. Mimowie robią furorę.. jak i pani w panterce :)


Jedna z knajpek w Marinie.


Niesamowita fiesta na którą załapałam się spacerując w kierunku plaży Barceloneta. Występ zespołu z muzyką hiszpańsko-kubańską, nie obyło się bez tańców i wspólnego śpiewania.


Kolejna niespodzianka. Obserwowałam kręcenie reklamy jakiegoś magicznego napoju katalońskiego z udziałem najwyraźniej lokalnych gwiazdek pop.


Po kręceniu reklamy stwierdziłam że aby dzień zakończył się idealnie potrzebne jest ostatnie, trzecie wydarzenie, na które załapię się przypadkiem. I proszę. Przemarsz dzieciaków przez jedną z uliczek starego miasta, były to trzy zespoły poprzebieranych bębniarzy, nie wiem czy dobrze mi się wydaje, że z okazji Święta Zmarłych?

/cdn/

poniedziałek, 22 października 2012

KONIEC SEZONU

Konserwacja trwa nadal, ale już przynajmniej koniec sezonu :) Teraz będzie wreszcie więcej czasu na to, aby zebrać myśli. Uprzejmie informuję, że będę Wam na blogu zdawać relację z moich wakacji... w Hiszpanii i Portugalii (jak to mówią, inşallah). Jak widzicie wybrane przeze mnie kierunki znajdują się DALEKO od Turcji jak i od Polski, i mówi się w nich językami których nie znam, takie było założenie.
Mam nadzieję, że uda mi się odpocząć.

Póki co jutro jadę do Polski (właściwie do Berlina, jakoś nigdy nie trafiam na loty bezpośrednio - do Poznania leciałam w życiu może raz!), na targi Tour Salon do Poznania i ogarnąć się trochę w domu z rodziną i znajomymi. Potem w niedzielę rano wylatuję do Barcelony...

Zapraszam do podczytywania od następnego poniedziałku. Jadę z laptopem więc zdjęcia także się pojawią.

Po powrocie natomiast ciąg dalszy porządków i nowa wersja strony. Zostańcie z nami :)