Zapraszam wszystkich na długo oczekiwaną przeprowadzkę. Zapowiadane zmiany wreszcie nastąpiły :)
Nowy adres i nowa strona znajdują się tutaj: www.tur-tur.pl
Zapraszam do zapoznawania się z nowym blogiem. Dodałam na nim notkę organizacyjną, która być może niektórym pomóc... miłej zabawy :)
Skylar
TUR-TUR BLOG
turlanie się po Turcji... i nie tylko
Uroki zycia w Turcji i pracy w turystyce relacjonowane na goraco wprost z granicy polsko - tureckiej.
sobota, 1 grudnia 2012
piątek, 16 listopada 2012
PODSUMOWANIE WAKACJI - O SAMOTNYM PODRÓŻOWANIU I NIE TYLKO
Na chorobę przeziębieniową to polecam jednak metody naturalne. Zapomniałam o nich przez wiele lat i teraz podczas pobytu w Polsce odkrywam z entuzjazmem dzięki Mamie. Czosnek, miód, cytryna, inhalacje z tymianku, płukanie gardła solą. Niesamowicie efektywne i wielokrotnie tańsze niż dostępne w aptece leki. Po dwóch-trzech dniach takiej terapii człowiek czuje się o wiele lepiej, siły wracają, a katar - niesłychane - po prostu się skończył!
Korzystam więc z dobrego samopoczucia i atmosfery przed-weekendowej, wypełnionym radosnym oczekiwaniem na spotkanie z przyjaciółmi :) by dodać ostatnią notkę na temat mojej podróży po Hiszpanii i Portugalii. Tym razem będzie to notka praktyczna; chcę odpowiedzieć na parę pytań, na które odpowiadałam przed-w trakcie-po, a które na pewno jeszcze będą padać.
Jak to jest podróżować samotnie? Czy jest bezpiecznie? Czy nie jest po prostu... nudno? Jak z kosztami? Jakie są realia takiego podróżowania właśnie po tym zakątku Europy?
Zatem, po kolei:
Samoloty
Wybrałam najtańsze dostępne połączenie bezpośrednio z Poznania do Hiszpanii liniami Ryanair. Niestety nie było innych linii do wyboru; de facto lot wcale nie był taki tani, po dodaniu kosztu płatności kartą, bagażu i tak dalej. Płaciłam za bagaż ponieważ nie chciałam na miejscu dokupować kosmetyków, nie byłam też pewna pogody - zabrałam więcej ciepłych ciuchów i przydały mi się :) Brałam też laptopa i sprzęt fotograficzny, zapłaciłam więc za bagaż główny aby nie pakować wszystkiego po kieszeniach i oszczędzić sobie stresu przy kontroli wymiarów. Jak zaobserwowałam obsługa linii dość 'skrupulatnie' podchodzi do tematu i bywa że kasuje - już przy wejściu na pokład samolotu.
Korzystałam też z linii hiszpańskich Vueling lecąc z Lizbony do Barcelony (w drodze powrotnej).
Komunikacja naziemna
Przed wyjazdem przestudiowałam dość dokładnie fora turystyczne i wiedziałam, że podróż koleją jest szybka i wygodna, ale niestety droższa niż autobusami. Dlatego z miasta do miasta przemieszczałam się autokarami właśnie. Standard w porównaniu do tureckiego dużo niższy (brak stewardów i napojów! Dworce też inaczej wyglądają - w tym temacie Turcja wydaje mi się nie do pobicia :)) - ale szybko, wygodnie i niedrogo. Jest tak zarówno w Hiszpanii jak i Portugalii. Na wszystkich dworcach przechowalnie bagażu (jednorazowa kwota 3€), punkty informacji, dostęp do map.
Pociągiem jechałam raz, bo nie mogłam sobie odmówić 'luksusu' jazdy kuszetką (co opisałam w jednej z notek). Poza tym 900 km autobusem nie wchodziło w rachubę, a dogodnego lotu nie było w wybranym przeze mnie dniu. Kuszetka nie należała do tanich (90€ w klasie turystycznej), ale były do wyboru także rozkładane fotele zamiast łóżka za kwotę ok 50-60€. W cenie jest ręczniczek, butelka wody, artykuły higieniczne, i co ważne - stopery :)
Komunikacja w mieście
Po szeregu rozmaitych prób i błędów wiem już że aby zaoszczędzić na dość kosztownej w UE komunikacji należy unikać specjalnie pod turystów stworzonych wynalazków. Eureka :) Aerobus z lotniska w Barcelonie do centrum kosztuje 6€, a przejazd metrem - 2€. Można też kupić karty przejazdowe (np. na 10 przejazdów czy całodniowe). Warto orientować się od razu na lotnisku w informacji, dadzą mapę i doradzą jak dojechać do miasta. Autobusy miejskie czy metro są świetnie opisane, wraz z elektronicznymi wyświetlaczami na przystankach za ile minut dana linia przyjedzie. Jedyny problem jaki miałam (szczególnie w Granadzie) - w jakim kierunku jedzie dany autobus. Po paru pomyłkach nadal nie rozgryzłam systemu w jaki to na planach tras rozpisują i często ustawiałam się po niewłaściwej stronie drogi :) W Lizbonie korzystałam ze świetnej karty komunikacyjnej - za 0,50 centów wyrabia się na stacji metra kartę którą nabijamy konkretną sumą na przejazdy. W promocji 5€ starczało na 24 godziny, co jest znakomitą kwotą i wykorzystałam ją z nawiązką. Kartę podbijamy w autobusach, metrze, tramwajach (także zabytkowym żółtym 28), można więc wszędzie poruszać się bez ograniczeń.
Noclegi
Możliwości jest ogrom. Można korzystać z serwisu Hospitality Club czy Couchsurfing (nocuje się u życzliwych ludzi za darmo). Można wyszukiwać ich według klucza, ja np. szukałam po prostu mieszkających tam Polaków. Opowiedziało mi kilka sympatycznych osób ale ostatecznie z powodu innego charakteru mojej podróży zdecydowałam się na pobyt w hotelach i hostelach. Z racji że jestem partnerem afiliowanym systemu Booking.com (zainteresowanych rezerwacją noclegów zapraszam do mnie :)) korzystałam właśnie z tego serwisu; zawiera dość duży wybór rozmaitego rodzaju obiektów noclegowych. Nie da się ukryć, że singiel w podróży jest obiektem kosztownym :) - pokój jednoosobowy to na ogół prawie taka sama kwota jak dwójka. Jednym razem przenocowałam w damskim pokoju wieloosobowym - było to w Sevilli. Ma to niezaprzeczalne zalety (cena!!! - 16€ za noc w samym sercu miasta) ale wadą jest brak swobody. Wracając np. do hostelu o 22 zastałam już zgaszone światło i śpiące dziewczyny, których czekał chyba wczesny wyjazd następnego dnia, starałam się więc nie hałasować i nie zapalać światła... choć marzyłam o tym aby parę godzin jeszcze posiedzieć w łóżku z laptopem :)
Jedna noc minęła mi w pociągu (wspomniana kuszetka) - dało się wyspać :)
Jedzenie i picie
Wszystko i wszędzie. Od knajp typowo lokalnych, przez znane sieci fast food, poprzez kebaby (a jakże!) i chińszczyznę. Do wyboru, do koloru. Starając się rozsądnie planować budżet czasami jadłam w typowych jadłodajniach (w Hiszpanii jest np. sieć, gdzie za 8 euro można było "najeść się" do woli łowiąc co dusza zapragnie z otwartego bufetu), ale i kilka razy nie mogłam odmówić sobie porządnej uczty. Odradzam jedzenie na bulwarze Ramblas w Barcelonie - drogo koszmarnie, a kilka metrów dalej w bocznej uliczce dwa trzy razy taniej. Jako osoba za mięsem i owocami morza nie przepadająca, z radością pałaszowałam wegetariańską paellę (hiszpańska wersja pilawu :)) popijając ją piwem lub winem, najchętniej sangrią. Jadłam też hiszpańskie zupy, kremowe, podobne nieco do tureckich. W Lagos dwukrotnie wybrałam się na smaczną grillowaną rybę podawaną z batatami i niewielkimi okrągłymi marcheweczkami, do tego oczywiście porto :)
Śniadania pałaszowałam w hostelach (czasami specjalnie wybierałam śniadanie w cenie noclegu), wiedząc że kiedy wyjdę głodna na miasto nie zjem tak szybko (a to nie jest korzystne dla mojego zdrowia). Pod koniec pobytu smakowałam już jak lokalni, lekkie śniadanie: szklanka soku pomarańczowego, espresso (z mlekiem) i rogalik typu croissant. Śniadania je się tam właśnie lekkie i słodkie, raczej bez warzyw. Pycha i szybko zlatywał czas do obiadu, ale trzeba przyznać że zasłodziłam się podczas tego wyjazdu :)
Na brak supermarketów też nie można narzekać. Przy Ramblach jest Carrefour, w Portugalii z kolei sieć Pingo Doce, ale w samej starej Lizbonie trudno mi było znaleźć tzw. "zwykły spożywczy".
Zwiedzanie
We wszystkich wielkich miastach kursują autobusy wycieczkowe typu hop-on, hop-off. Nieudolne podróbki tego niezłego pomysłu próbowano wprowadzić też w Alanyi, a propos ;) Czasami ma to sens, czasami nie. W Barcelonie można kupić bilet 2-dniowy za 29 euro (jednodniowy za 24), i jest to według mnie idealna opcja - można zobaczyć dość dużo, autobusy jeżdżą często od rana do wieczora, mapa miasta zrobiona jest porządnie, razem z biletem na autobus otrzymuje się pakiet zniżek (sklepy, restauracje, muzea). W Granadzie i Lizbonie nie korzystałam, i chyba słusznie - w tych miastach o wiele więcej zyska się zwiedzając na własnych nogach. W Sevilli korzystałam - i żałuję - miasto jest idealne na "własną rękę". Warto się przyglądać wybieranym firmom bo oczywiście poza oryginalną linią "czerwoną" istnieją też autobusy "zielone", "żółte", z innymi cenami i trasami - jedne podrabiają drugie, w Lizbonie są chyba 4 firmy, można się w tym wszystkim zamotać!
Jako stara blogowiczka starałam się szukać blogów osób mieszkających w danych miejscach. Ich porady są o wiele cenniejsze niż suche przewodnikowe fakty. W ten sposób w Lizbonie znalazłam tą stronę, która niesamowicie pomogła mi w układaniu zwiedzania. Zaglądałam także tutaj. W Barcelonie i ogólnie w Hiszpanii polecam zaglądać na stronę Justyny. Polecam także niezmiennie wyszukiwarkę i fora turystyczne. Jeśli coś sobie jeszcze przypomnę, zaktualizuję ten wpis ;)
Zakupy
Barcelona to prawdziwy zakupowy raj. Ciuchy, buty (doskonałe hiszpańskie wyroby, dużo tańsze niż w Polsce!). O pamiątkach nie wspomnę. Nie przesadzałam, ale kupiłam sobie w każdym mieście magnesy na lodówkę do mojej kiczowatej kolekcji. W Sevilli nabyłam oryginalny wachlarz na lato do Turcji :) A do tego w Barcelonie zestaw filiżanek do kawy z motywem podrabiającym Gaudiego. W Portugalii nabyłam oczywiście pyszne porto, oraz likier wiśniowy (podobno słynny), zakupiłam także portugalskie sardynki a w Hiszpanii wino oraz sery :) Wiele firm w Hiszpanii znanych nam z Polski czy Turcji, ale miałam wrażenie że ceny nieprzesadzone. Za to Portugalia, dokładniej Lizbona wydała mi się droższa (mimo że przewodniki mówią co innego).
Język
W Hiszpanii - hiszpański! Nie żartuję - znajomość angielskiego przejawiają pracownicy którzy mają styczność z turystami, ale zapuściwszy się gdzieś dalej, musimy liczyć na utrudnioną komunikację (jeśli nie znamy hiszpańskiego). Hiszpanie są przy tym tak cudownie wyluzowani, widać, że kompletnie im to nie przeszkadza, jesli nie rozumiesz, nadal mówią do ciebie po hiszpańsku, a nuż załapiesz (kojarzą mi się w tym z Turkami; chyba jest to cecha wspólna państw będących dawną - lub obecną - tzw. imperialną "potęgą" :))
Z kolei Portugalia mówi po angielsku płynnie, nawet z pięknym akcentem. Dogadanie się w tym języku jest możliwe praktycznie wszędzie. Zaskoczyła mnie nawet starsza pani przy kasie w markecie spożywczym, płynnie pytające "Do you want a plastic bag" - byłam pod wrażeniem!
Bezpieczeństwo i komfort podróżowania
Trzeba przyznać, że po latach podróżowania po Turcji z radością odetchnęłam europejskim powietrzem. Samotnych podróżników widziałam w Hiszpanii i Portugalii na pęczki; nikt nie zwracał na nich uwagi, czy były to kobiety, czy mężczyźni. W Turcji budzi się mimo tego, że jest bezpiecznie - jakąś tam sensację, zwłaszcza będąc kobietą. Podczas tej podróży włos niemalże nie spadł mi z głowy; ludzie są przyjaźni, pomocni, usmiechnięci i bardzo przyzwyczajeni do zwiedzających obcokrajowców - ale na ogól po prostu nie zwracają na nich uwagi, co bardzo było mi potrzebne... Nikt nie dziwił się i nie komentował faktu, że jestem sama; często na trasie pozdrawialiśmy się z innymi pojedynczymi podróżnikami. Jeśli zaczepiali mnie czy innych tubylcy, to przypominając, abyśmy uważali na bagaże. Zauważyłam kilkakrotnie, że tubylcy prosili aby zakładać plecaki "na brzuchy", aby mieć na oku swoje rzeczy. W Turcji trochę się znieczuliłam na takie kwestie, jestem więc wdzięczna, że ktoś mi to "przypomniał" wcześniej niz ewentualny kieszonkowiec.
Śmiałam się, że w Hiszpanii wciąż po moich śladach "deptały" Japonki/Chinki w zespołach jedno-dwu-trzy osobowych. Widziałam też Polaków, Turków (na te dwie nacje jednak od razu zwracałam uwagę; trudno się dziwić); ale najwięcej - Amerykanów, Francuzów, Włochów, w Lagos Niemców, a w Barcelonie także Arabów. Poza turystami także studenci plajtującego programu Erasmus :) Było ich wszędzie pełno!
Poruszanie się po "utartych" turystycznych szlakach dało mi duży komfort i dobre samopoczucie. Zdecydowanie mam ochotę na więcej samotnych podróży po Europie, choć czasami brakowało kompana/kompanki do wieczornego wypadu do jakiegoś klubu na fado/flamenco i szklaneczkę wina... ;)
Podsumowanie
Hiszpania i Portugalia okazały się zupełnie innymi krajami i zupełnie innymi środowiskami ludzkimi (że tak to ujmę). Czasami błędnie myślimy o nich jako o krajach do siebie podobnych, w końcu są sąsiadami... Hiszpania jest jednak bardziej "wylansowana", elegancka, ogromne pieniądze włożono tu w renowację zabytków, w turystykę. Portugalia na tym tle wygląda bardziej ubogo, jak zapomniany brat - i szkoda. W Portugalii na każdym kroku widziałam plakaty i graffiti nawołujące do generalnego strajku 15 listopada, mnóstwo zaczepiających bezdomnych, lub śpiących owiniętych w folię - na ławkach, na ziemii. W Hiszpanii z kolei klimat jest bardziej beztroski, nie widziałam tam oznak kryzysu (może dlatego, że nie byłam w Madrycie? Nie wiem). Sklepy, knajpy, restauracje, pełne są ludzi konsumujących "pełną gębą". Warto także wspomnieć o muzykach, których w obu krajach pełno, i dodają ulicom niezapomnianego klimatu i kolorytu.
Trzeba też wspomnieć o emigrantach. W Hiszpanii widziałam ich sporo i miałam wrażenie są dość "wymieszani". Każdy prawie sklep z pamiątkami prowadzą w Barcelonie Azjaci czy Arabowie, co poznawałam bo nawołującym "Halo, lady" i niezmiennym tak nam znajomym zagadywaniu :) W Portugalii są to głównie czarnoskórzy... chociaż to właściwie nie emigranci, a urodzeni Portugalczycy, których przodkowie przyjechali tam lata temu!
Chciałabym dodać jeszcze dwie uwagi. Pierwsza dotyczy kobiet. W Hiszpanii widać ich pełno! Mam wrażenie (pewnie po Turcji :)) że to kraj kobiet. Są energiczne, świetnie ubrane, mówią dobitnie i głośno. Panowie tak nie rzucali się w oczy jak panie właśnie. Portugalia pod tym względem jest bardziej wyważona. W Hiszpanii można by godzinami siedzieć w jakiejś ulicznej knajpce, przylepionym do stołka obserwować scenki z codziennego życia, patrzeć, jak potrząsają włosami, całują się (dwa razy! jak w Turcji) z przyjaciółmi, i jak - i to druga sprawa - palą papierosy. Tak! Mam wrażenie że tam moda na niepalenie jeszcze nie dotarła. Wszędzie się pali, także na ulicy i robią to także kobiety (co w Turcji tak negatywnie się kojarzy). Hiszpanki, ubrane na czarno, w butach na obcasach, rozpuszczonych włosach, ustami wyszminkowanymi na czerwono, palą te papierosy bez żadnej krępacji.
Cóż, pisać by można bez końca, co chwilę coś jeszcze przychodzi mi do głowy (zerkam też do moich notatek, które prowadziłam podczas podróży naprzemiennie w telefonie i na kartkach notesu). Mimo, że cel "wypoczynek" nie do końca został osiągnięty, nachodziłam się w końcu za wszystkie czasy, czasami błądziłam nerwowo nie mogąc znaleźć jakiegoś miejsca i nierzadko wstawałam nad ranem, to jednak wróciłam ze "świeżą głową" i dobrą energią na jesień i zimę, a tego przecenić nie można.
Zachęcam więc przy okazji tej przydługiej rozprawki do ruszenia czasem w inną stronę. Czasem warto zejść z obranej ścieżki i po prostu zrobić sobie "skok w bok". Mówię to w odniesieniu do Turcji i do nieuleczalnych fanów tego kraju :) - nie jedna Turcja na świecie (na szczęście) i przyda się czasem odrobina dystansu i obserwacji kompletnie innych części naszego pięknego globu.... że tak przekornie mrugnę okiem ;)
Tych, którzy zmartwili się brakiem na blogu aktywności typowo tureckiej no i tą wyprawą w inne strony, uspokajam - po prawie czterech tygodniach nieobecności na "boskiej Riwierze" wracam tam niemalże stęskniona (!). Bilet kupiony, następna notka już - klasycznie - z Alanyi.
Bawcie się dobrze w weekend! :)
Korzystam więc z dobrego samopoczucia i atmosfery przed-weekendowej, wypełnionym radosnym oczekiwaniem na spotkanie z przyjaciółmi :) by dodać ostatnią notkę na temat mojej podróży po Hiszpanii i Portugalii. Tym razem będzie to notka praktyczna; chcę odpowiedzieć na parę pytań, na które odpowiadałam przed-w trakcie-po, a które na pewno jeszcze będą padać.
Jak to jest podróżować samotnie? Czy jest bezpiecznie? Czy nie jest po prostu... nudno? Jak z kosztami? Jakie są realia takiego podróżowania właśnie po tym zakątku Europy?
Zatem, po kolei:
Samoloty
Wybrałam najtańsze dostępne połączenie bezpośrednio z Poznania do Hiszpanii liniami Ryanair. Niestety nie było innych linii do wyboru; de facto lot wcale nie był taki tani, po dodaniu kosztu płatności kartą, bagażu i tak dalej. Płaciłam za bagaż ponieważ nie chciałam na miejscu dokupować kosmetyków, nie byłam też pewna pogody - zabrałam więcej ciepłych ciuchów i przydały mi się :) Brałam też laptopa i sprzęt fotograficzny, zapłaciłam więc za bagaż główny aby nie pakować wszystkiego po kieszeniach i oszczędzić sobie stresu przy kontroli wymiarów. Jak zaobserwowałam obsługa linii dość 'skrupulatnie' podchodzi do tematu i bywa że kasuje - już przy wejściu na pokład samolotu.
Korzystałam też z linii hiszpańskich Vueling lecąc z Lizbony do Barcelony (w drodze powrotnej).
Komunikacja naziemna
Przed wyjazdem przestudiowałam dość dokładnie fora turystyczne i wiedziałam, że podróż koleją jest szybka i wygodna, ale niestety droższa niż autobusami. Dlatego z miasta do miasta przemieszczałam się autokarami właśnie. Standard w porównaniu do tureckiego dużo niższy (brak stewardów i napojów! Dworce też inaczej wyglądają - w tym temacie Turcja wydaje mi się nie do pobicia :)) - ale szybko, wygodnie i niedrogo. Jest tak zarówno w Hiszpanii jak i Portugalii. Na wszystkich dworcach przechowalnie bagażu (jednorazowa kwota 3€), punkty informacji, dostęp do map.
Pociągiem jechałam raz, bo nie mogłam sobie odmówić 'luksusu' jazdy kuszetką (co opisałam w jednej z notek). Poza tym 900 km autobusem nie wchodziło w rachubę, a dogodnego lotu nie było w wybranym przeze mnie dniu. Kuszetka nie należała do tanich (90€ w klasie turystycznej), ale były do wyboru także rozkładane fotele zamiast łóżka za kwotę ok 50-60€. W cenie jest ręczniczek, butelka wody, artykuły higieniczne, i co ważne - stopery :)
Komunikacja w mieście
Po szeregu rozmaitych prób i błędów wiem już że aby zaoszczędzić na dość kosztownej w UE komunikacji należy unikać specjalnie pod turystów stworzonych wynalazków. Eureka :) Aerobus z lotniska w Barcelonie do centrum kosztuje 6€, a przejazd metrem - 2€. Można też kupić karty przejazdowe (np. na 10 przejazdów czy całodniowe). Warto orientować się od razu na lotnisku w informacji, dadzą mapę i doradzą jak dojechać do miasta. Autobusy miejskie czy metro są świetnie opisane, wraz z elektronicznymi wyświetlaczami na przystankach za ile minut dana linia przyjedzie. Jedyny problem jaki miałam (szczególnie w Granadzie) - w jakim kierunku jedzie dany autobus. Po paru pomyłkach nadal nie rozgryzłam systemu w jaki to na planach tras rozpisują i często ustawiałam się po niewłaściwej stronie drogi :) W Lizbonie korzystałam ze świetnej karty komunikacyjnej - za 0,50 centów wyrabia się na stacji metra kartę którą nabijamy konkretną sumą na przejazdy. W promocji 5€ starczało na 24 godziny, co jest znakomitą kwotą i wykorzystałam ją z nawiązką. Kartę podbijamy w autobusach, metrze, tramwajach (także zabytkowym żółtym 28), można więc wszędzie poruszać się bez ograniczeń.
Noclegi
Możliwości jest ogrom. Można korzystać z serwisu Hospitality Club czy Couchsurfing (nocuje się u życzliwych ludzi za darmo). Można wyszukiwać ich według klucza, ja np. szukałam po prostu mieszkających tam Polaków. Opowiedziało mi kilka sympatycznych osób ale ostatecznie z powodu innego charakteru mojej podróży zdecydowałam się na pobyt w hotelach i hostelach. Z racji że jestem partnerem afiliowanym systemu Booking.com (zainteresowanych rezerwacją noclegów zapraszam do mnie :)) korzystałam właśnie z tego serwisu; zawiera dość duży wybór rozmaitego rodzaju obiektów noclegowych. Nie da się ukryć, że singiel w podróży jest obiektem kosztownym :) - pokój jednoosobowy to na ogół prawie taka sama kwota jak dwójka. Jednym razem przenocowałam w damskim pokoju wieloosobowym - było to w Sevilli. Ma to niezaprzeczalne zalety (cena!!! - 16€ za noc w samym sercu miasta) ale wadą jest brak swobody. Wracając np. do hostelu o 22 zastałam już zgaszone światło i śpiące dziewczyny, których czekał chyba wczesny wyjazd następnego dnia, starałam się więc nie hałasować i nie zapalać światła... choć marzyłam o tym aby parę godzin jeszcze posiedzieć w łóżku z laptopem :)
Jedna noc minęła mi w pociągu (wspomniana kuszetka) - dało się wyspać :)
Jedzenie i picie
Wszystko i wszędzie. Od knajp typowo lokalnych, przez znane sieci fast food, poprzez kebaby (a jakże!) i chińszczyznę. Do wyboru, do koloru. Starając się rozsądnie planować budżet czasami jadłam w typowych jadłodajniach (w Hiszpanii jest np. sieć, gdzie za 8 euro można było "najeść się" do woli łowiąc co dusza zapragnie z otwartego bufetu), ale i kilka razy nie mogłam odmówić sobie porządnej uczty. Odradzam jedzenie na bulwarze Ramblas w Barcelonie - drogo koszmarnie, a kilka metrów dalej w bocznej uliczce dwa trzy razy taniej. Jako osoba za mięsem i owocami morza nie przepadająca, z radością pałaszowałam wegetariańską paellę (hiszpańska wersja pilawu :)) popijając ją piwem lub winem, najchętniej sangrią. Jadłam też hiszpańskie zupy, kremowe, podobne nieco do tureckich. W Lagos dwukrotnie wybrałam się na smaczną grillowaną rybę podawaną z batatami i niewielkimi okrągłymi marcheweczkami, do tego oczywiście porto :)
Śniadania pałaszowałam w hostelach (czasami specjalnie wybierałam śniadanie w cenie noclegu), wiedząc że kiedy wyjdę głodna na miasto nie zjem tak szybko (a to nie jest korzystne dla mojego zdrowia). Pod koniec pobytu smakowałam już jak lokalni, lekkie śniadanie: szklanka soku pomarańczowego, espresso (z mlekiem) i rogalik typu croissant. Śniadania je się tam właśnie lekkie i słodkie, raczej bez warzyw. Pycha i szybko zlatywał czas do obiadu, ale trzeba przyznać że zasłodziłam się podczas tego wyjazdu :)
Na brak supermarketów też nie można narzekać. Przy Ramblach jest Carrefour, w Portugalii z kolei sieć Pingo Doce, ale w samej starej Lizbonie trudno mi było znaleźć tzw. "zwykły spożywczy".
Zwiedzanie
We wszystkich wielkich miastach kursują autobusy wycieczkowe typu hop-on, hop-off. Nieudolne podróbki tego niezłego pomysłu próbowano wprowadzić też w Alanyi, a propos ;) Czasami ma to sens, czasami nie. W Barcelonie można kupić bilet 2-dniowy za 29 euro (jednodniowy za 24), i jest to według mnie idealna opcja - można zobaczyć dość dużo, autobusy jeżdżą często od rana do wieczora, mapa miasta zrobiona jest porządnie, razem z biletem na autobus otrzymuje się pakiet zniżek (sklepy, restauracje, muzea). W Granadzie i Lizbonie nie korzystałam, i chyba słusznie - w tych miastach o wiele więcej zyska się zwiedzając na własnych nogach. W Sevilli korzystałam - i żałuję - miasto jest idealne na "własną rękę". Warto się przyglądać wybieranym firmom bo oczywiście poza oryginalną linią "czerwoną" istnieją też autobusy "zielone", "żółte", z innymi cenami i trasami - jedne podrabiają drugie, w Lizbonie są chyba 4 firmy, można się w tym wszystkim zamotać!
Jako stara blogowiczka starałam się szukać blogów osób mieszkających w danych miejscach. Ich porady są o wiele cenniejsze niż suche przewodnikowe fakty. W ten sposób w Lizbonie znalazłam tą stronę, która niesamowicie pomogła mi w układaniu zwiedzania. Zaglądałam także tutaj. W Barcelonie i ogólnie w Hiszpanii polecam zaglądać na stronę Justyny. Polecam także niezmiennie wyszukiwarkę i fora turystyczne. Jeśli coś sobie jeszcze przypomnę, zaktualizuję ten wpis ;)
Zakupy
Barcelona to prawdziwy zakupowy raj. Ciuchy, buty (doskonałe hiszpańskie wyroby, dużo tańsze niż w Polsce!). O pamiątkach nie wspomnę. Nie przesadzałam, ale kupiłam sobie w każdym mieście magnesy na lodówkę do mojej kiczowatej kolekcji. W Sevilli nabyłam oryginalny wachlarz na lato do Turcji :) A do tego w Barcelonie zestaw filiżanek do kawy z motywem podrabiającym Gaudiego. W Portugalii nabyłam oczywiście pyszne porto, oraz likier wiśniowy (podobno słynny), zakupiłam także portugalskie sardynki a w Hiszpanii wino oraz sery :) Wiele firm w Hiszpanii znanych nam z Polski czy Turcji, ale miałam wrażenie że ceny nieprzesadzone. Za to Portugalia, dokładniej Lizbona wydała mi się droższa (mimo że przewodniki mówią co innego).
Język
W Hiszpanii - hiszpański! Nie żartuję - znajomość angielskiego przejawiają pracownicy którzy mają styczność z turystami, ale zapuściwszy się gdzieś dalej, musimy liczyć na utrudnioną komunikację (jeśli nie znamy hiszpańskiego). Hiszpanie są przy tym tak cudownie wyluzowani, widać, że kompletnie im to nie przeszkadza, jesli nie rozumiesz, nadal mówią do ciebie po hiszpańsku, a nuż załapiesz (kojarzą mi się w tym z Turkami; chyba jest to cecha wspólna państw będących dawną - lub obecną - tzw. imperialną "potęgą" :))
Z kolei Portugalia mówi po angielsku płynnie, nawet z pięknym akcentem. Dogadanie się w tym języku jest możliwe praktycznie wszędzie. Zaskoczyła mnie nawet starsza pani przy kasie w markecie spożywczym, płynnie pytające "Do you want a plastic bag" - byłam pod wrażeniem!
Bezpieczeństwo i komfort podróżowania
Trzeba przyznać, że po latach podróżowania po Turcji z radością odetchnęłam europejskim powietrzem. Samotnych podróżników widziałam w Hiszpanii i Portugalii na pęczki; nikt nie zwracał na nich uwagi, czy były to kobiety, czy mężczyźni. W Turcji budzi się mimo tego, że jest bezpiecznie - jakąś tam sensację, zwłaszcza będąc kobietą. Podczas tej podróży włos niemalże nie spadł mi z głowy; ludzie są przyjaźni, pomocni, usmiechnięci i bardzo przyzwyczajeni do zwiedzających obcokrajowców - ale na ogól po prostu nie zwracają na nich uwagi, co bardzo było mi potrzebne... Nikt nie dziwił się i nie komentował faktu, że jestem sama; często na trasie pozdrawialiśmy się z innymi pojedynczymi podróżnikami. Jeśli zaczepiali mnie czy innych tubylcy, to przypominając, abyśmy uważali na bagaże. Zauważyłam kilkakrotnie, że tubylcy prosili aby zakładać plecaki "na brzuchy", aby mieć na oku swoje rzeczy. W Turcji trochę się znieczuliłam na takie kwestie, jestem więc wdzięczna, że ktoś mi to "przypomniał" wcześniej niz ewentualny kieszonkowiec.
Śmiałam się, że w Hiszpanii wciąż po moich śladach "deptały" Japonki/Chinki w zespołach jedno-dwu-trzy osobowych. Widziałam też Polaków, Turków (na te dwie nacje jednak od razu zwracałam uwagę; trudno się dziwić); ale najwięcej - Amerykanów, Francuzów, Włochów, w Lagos Niemców, a w Barcelonie także Arabów. Poza turystami także studenci plajtującego programu Erasmus :) Było ich wszędzie pełno!
Poruszanie się po "utartych" turystycznych szlakach dało mi duży komfort i dobre samopoczucie. Zdecydowanie mam ochotę na więcej samotnych podróży po Europie, choć czasami brakowało kompana/kompanki do wieczornego wypadu do jakiegoś klubu na fado/flamenco i szklaneczkę wina... ;)
Podsumowanie
Hiszpania i Portugalia okazały się zupełnie innymi krajami i zupełnie innymi środowiskami ludzkimi (że tak to ujmę). Czasami błędnie myślimy o nich jako o krajach do siebie podobnych, w końcu są sąsiadami... Hiszpania jest jednak bardziej "wylansowana", elegancka, ogromne pieniądze włożono tu w renowację zabytków, w turystykę. Portugalia na tym tle wygląda bardziej ubogo, jak zapomniany brat - i szkoda. W Portugalii na każdym kroku widziałam plakaty i graffiti nawołujące do generalnego strajku 15 listopada, mnóstwo zaczepiających bezdomnych, lub śpiących owiniętych w folię - na ławkach, na ziemii. W Hiszpanii z kolei klimat jest bardziej beztroski, nie widziałam tam oznak kryzysu (może dlatego, że nie byłam w Madrycie? Nie wiem). Sklepy, knajpy, restauracje, pełne są ludzi konsumujących "pełną gębą". Warto także wspomnieć o muzykach, których w obu krajach pełno, i dodają ulicom niezapomnianego klimatu i kolorytu.
Trzeba też wspomnieć o emigrantach. W Hiszpanii widziałam ich sporo i miałam wrażenie są dość "wymieszani". Każdy prawie sklep z pamiątkami prowadzą w Barcelonie Azjaci czy Arabowie, co poznawałam bo nawołującym "Halo, lady" i niezmiennym tak nam znajomym zagadywaniu :) W Portugalii są to głównie czarnoskórzy... chociaż to właściwie nie emigranci, a urodzeni Portugalczycy, których przodkowie przyjechali tam lata temu!
Chciałabym dodać jeszcze dwie uwagi. Pierwsza dotyczy kobiet. W Hiszpanii widać ich pełno! Mam wrażenie (pewnie po Turcji :)) że to kraj kobiet. Są energiczne, świetnie ubrane, mówią dobitnie i głośno. Panowie tak nie rzucali się w oczy jak panie właśnie. Portugalia pod tym względem jest bardziej wyważona. W Hiszpanii można by godzinami siedzieć w jakiejś ulicznej knajpce, przylepionym do stołka obserwować scenki z codziennego życia, patrzeć, jak potrząsają włosami, całują się (dwa razy! jak w Turcji) z przyjaciółmi, i jak - i to druga sprawa - palą papierosy. Tak! Mam wrażenie że tam moda na niepalenie jeszcze nie dotarła. Wszędzie się pali, także na ulicy i robią to także kobiety (co w Turcji tak negatywnie się kojarzy). Hiszpanki, ubrane na czarno, w butach na obcasach, rozpuszczonych włosach, ustami wyszminkowanymi na czerwono, palą te papierosy bez żadnej krępacji.
Cóż, pisać by można bez końca, co chwilę coś jeszcze przychodzi mi do głowy (zerkam też do moich notatek, które prowadziłam podczas podróży naprzemiennie w telefonie i na kartkach notesu). Mimo, że cel "wypoczynek" nie do końca został osiągnięty, nachodziłam się w końcu za wszystkie czasy, czasami błądziłam nerwowo nie mogąc znaleźć jakiegoś miejsca i nierzadko wstawałam nad ranem, to jednak wróciłam ze "świeżą głową" i dobrą energią na jesień i zimę, a tego przecenić nie można.
Zachęcam więc przy okazji tej przydługiej rozprawki do ruszenia czasem w inną stronę. Czasem warto zejść z obranej ścieżki i po prostu zrobić sobie "skok w bok". Mówię to w odniesieniu do Turcji i do nieuleczalnych fanów tego kraju :) - nie jedna Turcja na świecie (na szczęście) i przyda się czasem odrobina dystansu i obserwacji kompletnie innych części naszego pięknego globu.... że tak przekornie mrugnę okiem ;)
Tych, którzy zmartwili się brakiem na blogu aktywności typowo tureckiej no i tą wyprawą w inne strony, uspokajam - po prawie czterech tygodniach nieobecności na "boskiej Riwierze" wracam tam niemalże stęskniona (!). Bilet kupiony, następna notka już - klasycznie - z Alanyi.
Bawcie się dobrze w weekend! :)
poniedziałek, 12 listopada 2012
O LIZBONIE SŁÓW KILKA
Jestem już w domu, minęło Święto Niepodległości (które nam, Poznaniakom, kojarzy się zawsze pozytywnie: wielki uliczny festyn Św. Marcina, przepyszne rogale z makiem - ponoć im więcej maku tym lepiej finansowo będzie w kolejnym roku - u mnie w tym roku było sporo - insallah! :)). Zrobiłam się niezwykle "pociągająca" - niestety jeszcze w Portugalii zaczęłam czuć delikatny ból gardła który po dotarciu do domu przemienił się w klasyczne, uporczywe, denerwujące przeziębienie. I tak sobie siedzę pod kocykiem i staram się zmusić do jakiejś pracy, bo jednak w chorobie to nie chce się po prostu nic.
Na szczęscie nie jestem w aż tak kiepskim stanie, by nie dodać notki o Lizbonie. Zdjęcia też będą, choć nie potrafiłam wybrać na bloga tylko kilku; postanowiłam utworzyć album, który poniżej możecie zobaczyć. Dlaczego? Już mówię.
Lizbona to było moje miasto-marzenie. Cel wyprawy, kompletne must see. Właściwie od paru lat obiecywałam sobie, że wreszcie to miejsce zobaczę. Dlaczego? Pociągała mnie Portugalia z tym tajemniczym językiem (niby francuski, niby hiszpański, a jednak kompletnie coś innego - poezja, mówię Wam!), wąskie uliczki, stary żółty tramwaj nr 28, zawsze lubiłam też tak zwane miejsca "na końcu świata". No i jeszcze te wyprawy - "odkrycia zamorskie". Zdecydowanie mój klimat.
Hotelik miałam świetnie położony, czysty, przy jednej z głównych ulic, blisko "starej" Lizbony. Wyszłam więc na miasto i... no właśnie. A więc to jest ta Lizbona? To jest to słynne miasto? Otaczały mnie rozlatujące się kamienice, obłupane z tynku budynki, zardzewiałe, zmurszałe framugi okienne. Po ulicach chodzili żebracy, lub siedzieli gdzieś pod ścianą. Gdzieś przejeżdża radiowóz, jakaś kłótnia, bezdomny śpi na ławce owinięty foliowym workiem na śmieci. Dochodzę na jeden z głównych placów z nadzieją, że będzie tam lepiej... ale jest tak samo! Tłumy turystów, ale pomiędzy nimi zaczepiający bezdomni, uliczni grajkowie, atmosfera brudu i zaniedbania. Dałam się dwa razy wrobić, korzystając z pięknej acz bezczelnie drogiej windy Santa Justa (5€ za mniej niż 10 sekund jazdy i zamknięty taras widokowy!), a potem kupując mapę, z której nie dało się nic rozczytać ani zrozumieć.
Minęło trochę czasu zanim oswoiłam się, tym jakże innym od błyszczącej wypolerowanej Hiszpanii, klimatem. Usiadłam aby zebrać myśli w jakiejś kafejce, obserwując czarnoskórych sprzedawców okularów słonecznych, studentów Erasmusa i wylansowanych turystów.
Uspokoiłam się dopiero, kiedy dotarłam do linii tramwaju 28, uprzednio kupując dobowy bilet na komunikację miejską - zdecydowanie najbardziej opłacalny sposób poruszania się po mieście. Jeździłam tramwajem w obie strony: do dzielnicy Alfamy i Chiado - położonych na wzgórzach, aż do późnego wieczora, wysiadając na spacery po krętych uliczkach. Prawdziwy raj dla fotografa, albo studenta sztuki; nagle ten obłażący tynk zrobił się urokliwy. Ustawiony pod drzwiamy stary rower, no i rozwieszone na sznurze pranie. Momentami miałam wrażenie, że to pranie mieszkańcy wieszają specjalnie, tuż nad głowami przechodniów, obok przejeżdżającego z impetem żółtego tramwaju 28, bo przecież jak mogło tam pozostać czyste?
Stara Lizbona mieści się na (ponoć siedmiu) wzgórzach, co jest niezwykle efektowne dla nas, zwiedzających. Najpierw się wspinamy, potem schodzimy, a potem znów w górę. Nagle wyłania się przed nami ocean z tym słynnym mostem, przypominający most Golden Gate w San Francisco a za nim jeszcze monumentalny pomnik Chrystusa, tym razem kojarzący się z tym w Rio de Janeiro.
I znów kamieniczki całe zdobione azulejos, i niedomknięte drzwi, i te neonowe tablice reklamowe, zakurzone i popsute. Coś niesamowitego - tak jakby miasto zatrzymało się w rozwoju gdzieś w połowie lat 80. Wiele kamienic wyglądało na opuszczonych. Przyznam, że nie jestem zorientowana w temacie dlaczego to miasto tak wygląda, czy po prostu Portugalczykom jest wszystko jedno? Aż niemożliwe, bo przecież mogłaby być to prawdziwa perełka architektury (najwyraźniej niektórzy uważają, że nawet w takim stanie - jest).
Oczywiście dzielnica Chiado jako ponoć bardziej "modna" wygląda już nieco inaczej, te same co w całej Europie sklepy, butiki, restauracje, wylansowany tłum młodzieży i grajkowie na ulicach, ale generalnie mam wrażenie, że Lizbona to takie miasto przykryte warstewką kurzu, i właściwie nawet z tego faktu zadowolone.
Było to dla mnie, takiej można powiedzieć delikatnej "estetki" dość ciekawe doświadczenie i oczy strzelały mi na wszystkie strony podczas moich wielogodzinnych spacerów. Kompletnie odpuściłam 'klasyczne' zwiedzanie. Z racji uszkodzonego obiektywu typu "zoom" wszystkie zdjęcia robiłam 50-tką, co przy wielu wadach pozwoliło mi także wyostrzyć wzrok na rozmaite ciekawe detale. Jeszcze raz powtórzę, że Lizbona wydaje mi się prawdziwym fotograficznym rajem, i żałuję, że nie miałam odpowiedniego sprzętu aby fotografować z ukrycia także ludzi (czyli to, co lubię najbardziej) ;) - ludzie tam, to prawdziwe oryginały.
Drugiego dnia wybrałam się najpierw do dzielnicy Belem - już nowoczesnym tramwajem. Celem był Klasztor Hieronimitów i położone nad samym oceanem dwie wieże-punkty widokowe. Jedna z nich to Torre de Belem, druga Padrão dos Descobrimentos - Pomnik Odkrywców, na którą wjechałam windą. Windziarz uczył mnie portugalskiego 'dziękuję', kiedy orduchowo podziękowałam po angielsku. "Obrigado, obrigado".
Później wsiadłam w autobus - bardzo chciałam pojechać do Oceanarium; nie byłam nigdy w żadnym, a słyszałam że to w Lizbonie wraz z otaczającą je dzielnicą, jest imponujące.
I tak faktycznie było. Co prawda przejechałam autobusem niemal całą Lizbonę "z dołu do góry", ale po kilkudziesięciu minutach podróży znalazłam się, niemal dosłownie, w "nowym świecie". Dzielnica zbudowana praktycznie od zera z okazji wystawy EXPO w roku 1998 robi niesamowite wrażenie kreatywną nowoczesną architekturą. Najpierw zobaczyłam czyste, eleganckie osiedle przy samym Tagu. To już była miła odmiana :) Następnie przeszłam do wieży Vasco da Gamy, stanowiącej najwyższy punkt widokowy miasta. Okazało się że tuż obok jest kolejka linowa - niewiele myśląc wskoczyłam do wagonika - nie było kompletnie turystów i miałam cały tylko dla siebie (takie zwiedzanie to ja lubię ;) Jechałam dobre kilkanaście minut (albo tyle mi się wydawało) fotografując i podziwiając mój "stan" - bezpośrednio nad wodą, oglądałam wieżę Vasco da Gamy oraz całą dzielnicę, stalowo-szklane konstrukcje, wśród ktorych górowały dwie w kształcie żaglowców. To nawiązywanie do symboli żeglarskich zresztą występuje jak zauważyłam w wielu miejscach, także starej architekturze, albo np. wkomponowane symbole kotwicy w chodniczki i podjazdy pod domami (to akurat w Lagos).
Po upojnym "locie" wylądowałam tuż przy Oceanarium (genialne!!!), Parku Narodów, przeszłam się także do nowoczesnego budynku Dworca Oriente i zerknęłam do centrum handlowego Vasco da Gamy, gdzie - quel surprise! - wisiały już bożonarodzeniowe ozdoby.
Metro dowiozło mnie do hotelu kompletnie zmęczoną ale szczęśliwą - że zobaczyłam dwie tak różne Lizbony. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę - i że wrócę by zobaczyć także Porto, o którym tyle słyszałam a do którego już nie dałam rady pojechać. Będzie na następny raz :)
Na szczęscie nie jestem w aż tak kiepskim stanie, by nie dodać notki o Lizbonie. Zdjęcia też będą, choć nie potrafiłam wybrać na bloga tylko kilku; postanowiłam utworzyć album, który poniżej możecie zobaczyć. Dlaczego? Już mówię.
Lizbona to było moje miasto-marzenie. Cel wyprawy, kompletne must see. Właściwie od paru lat obiecywałam sobie, że wreszcie to miejsce zobaczę. Dlaczego? Pociągała mnie Portugalia z tym tajemniczym językiem (niby francuski, niby hiszpański, a jednak kompletnie coś innego - poezja, mówię Wam!), wąskie uliczki, stary żółty tramwaj nr 28, zawsze lubiłam też tak zwane miejsca "na końcu świata". No i jeszcze te wyprawy - "odkrycia zamorskie". Zdecydowanie mój klimat.
Hotelik miałam świetnie położony, czysty, przy jednej z głównych ulic, blisko "starej" Lizbony. Wyszłam więc na miasto i... no właśnie. A więc to jest ta Lizbona? To jest to słynne miasto? Otaczały mnie rozlatujące się kamienice, obłupane z tynku budynki, zardzewiałe, zmurszałe framugi okienne. Po ulicach chodzili żebracy, lub siedzieli gdzieś pod ścianą. Gdzieś przejeżdża radiowóz, jakaś kłótnia, bezdomny śpi na ławce owinięty foliowym workiem na śmieci. Dochodzę na jeden z głównych placów z nadzieją, że będzie tam lepiej... ale jest tak samo! Tłumy turystów, ale pomiędzy nimi zaczepiający bezdomni, uliczni grajkowie, atmosfera brudu i zaniedbania. Dałam się dwa razy wrobić, korzystając z pięknej acz bezczelnie drogiej windy Santa Justa (5€ za mniej niż 10 sekund jazdy i zamknięty taras widokowy!), a potem kupując mapę, z której nie dało się nic rozczytać ani zrozumieć.
Minęło trochę czasu zanim oswoiłam się, tym jakże innym od błyszczącej wypolerowanej Hiszpanii, klimatem. Usiadłam aby zebrać myśli w jakiejś kafejce, obserwując czarnoskórych sprzedawców okularów słonecznych, studentów Erasmusa i wylansowanych turystów.
Uspokoiłam się dopiero, kiedy dotarłam do linii tramwaju 28, uprzednio kupując dobowy bilet na komunikację miejską - zdecydowanie najbardziej opłacalny sposób poruszania się po mieście. Jeździłam tramwajem w obie strony: do dzielnicy Alfamy i Chiado - położonych na wzgórzach, aż do późnego wieczora, wysiadając na spacery po krętych uliczkach. Prawdziwy raj dla fotografa, albo studenta sztuki; nagle ten obłażący tynk zrobił się urokliwy. Ustawiony pod drzwiamy stary rower, no i rozwieszone na sznurze pranie. Momentami miałam wrażenie, że to pranie mieszkańcy wieszają specjalnie, tuż nad głowami przechodniów, obok przejeżdżającego z impetem żółtego tramwaju 28, bo przecież jak mogło tam pozostać czyste?
Stara Lizbona mieści się na (ponoć siedmiu) wzgórzach, co jest niezwykle efektowne dla nas, zwiedzających. Najpierw się wspinamy, potem schodzimy, a potem znów w górę. Nagle wyłania się przed nami ocean z tym słynnym mostem, przypominający most Golden Gate w San Francisco a za nim jeszcze monumentalny pomnik Chrystusa, tym razem kojarzący się z tym w Rio de Janeiro.
I znów kamieniczki całe zdobione azulejos, i niedomknięte drzwi, i te neonowe tablice reklamowe, zakurzone i popsute. Coś niesamowitego - tak jakby miasto zatrzymało się w rozwoju gdzieś w połowie lat 80. Wiele kamienic wyglądało na opuszczonych. Przyznam, że nie jestem zorientowana w temacie dlaczego to miasto tak wygląda, czy po prostu Portugalczykom jest wszystko jedno? Aż niemożliwe, bo przecież mogłaby być to prawdziwa perełka architektury (najwyraźniej niektórzy uważają, że nawet w takim stanie - jest).
Oczywiście dzielnica Chiado jako ponoć bardziej "modna" wygląda już nieco inaczej, te same co w całej Europie sklepy, butiki, restauracje, wylansowany tłum młodzieży i grajkowie na ulicach, ale generalnie mam wrażenie, że Lizbona to takie miasto przykryte warstewką kurzu, i właściwie nawet z tego faktu zadowolone.
Było to dla mnie, takiej można powiedzieć delikatnej "estetki" dość ciekawe doświadczenie i oczy strzelały mi na wszystkie strony podczas moich wielogodzinnych spacerów. Kompletnie odpuściłam 'klasyczne' zwiedzanie. Z racji uszkodzonego obiektywu typu "zoom" wszystkie zdjęcia robiłam 50-tką, co przy wielu wadach pozwoliło mi także wyostrzyć wzrok na rozmaite ciekawe detale. Jeszcze raz powtórzę, że Lizbona wydaje mi się prawdziwym fotograficznym rajem, i żałuję, że nie miałam odpowiedniego sprzętu aby fotografować z ukrycia także ludzi (czyli to, co lubię najbardziej) ;) - ludzie tam, to prawdziwe oryginały.
Drugiego dnia wybrałam się najpierw do dzielnicy Belem - już nowoczesnym tramwajem. Celem był Klasztor Hieronimitów i położone nad samym oceanem dwie wieże-punkty widokowe. Jedna z nich to Torre de Belem, druga Padrão dos Descobrimentos - Pomnik Odkrywców, na którą wjechałam windą. Windziarz uczył mnie portugalskiego 'dziękuję', kiedy orduchowo podziękowałam po angielsku. "Obrigado, obrigado".
Później wsiadłam w autobus - bardzo chciałam pojechać do Oceanarium; nie byłam nigdy w żadnym, a słyszałam że to w Lizbonie wraz z otaczającą je dzielnicą, jest imponujące.
I tak faktycznie było. Co prawda przejechałam autobusem niemal całą Lizbonę "z dołu do góry", ale po kilkudziesięciu minutach podróży znalazłam się, niemal dosłownie, w "nowym świecie". Dzielnica zbudowana praktycznie od zera z okazji wystawy EXPO w roku 1998 robi niesamowite wrażenie kreatywną nowoczesną architekturą. Najpierw zobaczyłam czyste, eleganckie osiedle przy samym Tagu. To już była miła odmiana :) Następnie przeszłam do wieży Vasco da Gamy, stanowiącej najwyższy punkt widokowy miasta. Okazało się że tuż obok jest kolejka linowa - niewiele myśląc wskoczyłam do wagonika - nie było kompletnie turystów i miałam cały tylko dla siebie (takie zwiedzanie to ja lubię ;) Jechałam dobre kilkanaście minut (albo tyle mi się wydawało) fotografując i podziwiając mój "stan" - bezpośrednio nad wodą, oglądałam wieżę Vasco da Gamy oraz całą dzielnicę, stalowo-szklane konstrukcje, wśród ktorych górowały dwie w kształcie żaglowców. To nawiązywanie do symboli żeglarskich zresztą występuje jak zauważyłam w wielu miejscach, także starej architekturze, albo np. wkomponowane symbole kotwicy w chodniczki i podjazdy pod domami (to akurat w Lagos).
Po upojnym "locie" wylądowałam tuż przy Oceanarium (genialne!!!), Parku Narodów, przeszłam się także do nowoczesnego budynku Dworca Oriente i zerknęłam do centrum handlowego Vasco da Gamy, gdzie - quel surprise! - wisiały już bożonarodzeniowe ozdoby.
Metro dowiozło mnie do hotelu kompletnie zmęczoną ale szczęśliwą - że zobaczyłam dwie tak różne Lizbony. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę - i że wrócę by zobaczyć także Porto, o którym tyle słyszałam a do którego już nie dałam rady pojechać. Będzie na następny raz :)
SPROSTOWANIE
Przepraszam wszystkich tych, którzy pojawili się wczoraj na SlotFeście o Turcji w Krakowie z nadzieją wysłuchania mojego wystąpienia. Zostałam umieszczona w programie festiwalu bez mojej wiedzy i zgody - nawet nie wiem jaki był opis mojego wystąpienia i o czym niby miałoby być. Od początku mówiłam organizatorom, że mnie nie będzie.
Mam nadzieję że w okresie zimowym (grudzień/styczeń) uda się z Wami spotkać w jakimś neutralnym miejscu :)
PS. Pamiętajcie też, że jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o takich rzeczach jest ni mniej ni więcej tylko Tur-tur blog, jakkolwiek rzadko bym tu nie pisała, zawsze podam aktualne informacje.
Mam nadzieję że w okresie zimowym (grudzień/styczeń) uda się z Wami spotkać w jakimś neutralnym miejscu :)
PS. Pamiętajcie też, że jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o takich rzeczach jest ni mniej ni więcej tylko Tur-tur blog, jakkolwiek rzadko bym tu nie pisała, zawsze podam aktualne informacje.
środa, 7 listopada 2012
Lagos - w Portugalii
Wybaczcie, ale do innej nazwy notki nie mam głowy. Jestem całkowicie wyczerpana, choć po kąpieli w wannie (wanna, wanna!), więc może dlatego jeszcze bardziej czuję zmęczenie. Po 11 dniach w podróży, ciągłego zmieniania miast, hoteli i przenoszenia bagażu jak ślimak czuję, że potrzebuję wakacji od wakacji :)
Jestem znów w Barcelonie - byłam tu cały dzień, zrobiła się więc taka pętelka, a jutro rano powrotny samolot do Poznania. Dzisiaj przyleciałam z Lizbony.
Czuję jednoczesnie przesycenie i niedosyt, zmęczenie i ochotę na więcej, ciężko coś bardziej konkretnego napisać. Wrażenia się mieszają, trzeba sobie wszystko poukładać na spokojnie, posegregować zdjęcia, zrobić porządki.
Ale notka miała być o Portugalii, a właściwie o miasteczku Lagos, w którym spędziłam aż (!) 3 dni, starając się trochę odpoczywać. Lagos w Portugalii, stąd tytuł, bo kiedy początkowo wbijałam jakieś zapytania w wyszukiwarkę (np. banalna pogoda) najpierw pojawiały się wyniki związane z Lagos w Nigerii :)
Lagos portugalskie to takie małe wdzięczne miasteczko nad Oceanem.
Starówka położona jest na wzgórzu - kameralna i klimatyczna z białymi domkami, kościołem. To co od razu się rzuca w oczy to ogromna ilość katolickich symboli. W formie kapliczek wbudowanych na przykład w mur otaczający hotel czy nową willę, ale także 'azulejos' czyli mozaik ceramicznych którymi zdobione są ściany domów i kościołów. Czasami są nimi otaczane tylko np. drzwi i okna, a czasami bogato powykładana jest cała kamieniczka - w rozmaite wzory, także z napisami, czymś w rodzaju błogosławieństwa.
Wygląda to bajecznie, biegałam więc z aparatem to tu i tam, mimo tego, że pogoda nie dopisywała (jak na złość; bo przecież miasto słynie z przepięknych szerokich plaż; nie było mi dane na nich posiedzieć). Skończyło się wszystko, kiedy zepsuł mi się mój "długi" obiektyw - nie dał się ruszyć, utknął w jednej pozycji. Niestety więc musiałam go zmienić na drugi, 50mm, który przy wielu swoich zaletach ma jedną wadę - nie da się nim zrobić wielu ujęć, co w podróży ma kolosalne znaczenie. Od czasu Lagos więc moje zdjęcia są bardziej ograniczone - laikom podpowiem, że nie mogłam ani przybliżać ani oddalać, chyba że fizycznie do czegoś/kogoś się zbliżyło. Po raz pierwszy też robiłam zdjecia "panoramiczne" komórką, i trzeba przyznać że dała radę.
Następnego dnia powędrowałam - już przy dużo lepszej pogodzie - do Ponta de Piedade. Jest to plaża-nieplaża położona przy samym końcu Lagos. Spacerując wzdłuż drogi ciężko zauważyć to, co czeka za chwilę - przepiękny, wielometrowy klif i wyżłobione przez wodę skały. Nie mogłam się powtrzymać od okrzyków zachwytu, zresztą było w tym miejscu paru turystów i wszyscy spoglądaliśmy na siebie z rozdziawionymi ustami, pstrykając szaleńczo zdjęcia. Efekt potęgowała pogoda i niespokojne morze - fale uderzały o skały powodując głośny szum, którego "na górze" zupełnie nie słychać. Piszę "na górze", bo aby zobaczyć klify z bliska schodzi się kilkadziesiąt schodków w dół. Latem odbywają się tam rejsy łódkami i pewnie plażują w okolicach turyści, teraz woda spieniona, brunatna, robiła niesłychane wrażenie.
Muszę przyznać, że takiego spaceru mi brakowało. Po paru dobrych godzinach maszerowania tam i z powrotem zawędrowałam do knajpki na rybę, podano mi ją m.in. z batatami, czyli malutkimi słodkimi ziemniaczkami (w mundurkach), co dopełniło uroku całego dnia.
W poniedziałek rano zerwałam się z łóżka o 5 rano i ... pojechałam autobusem do Lizbony, ostatniego etapu mojej podróży.
poniedziałek, 5 listopada 2012
SEVILLA, miasto flamenco
Do Sewilli to był wlot i wylot, i szkoda ogromna. Nie spodziewałam się że to miasto tak mi się spodoba. Wniosek jest jeden - trzeba wrócić.. najlepiej na kurs flamenco ;)
Spędziłam tam jedną noc w świetnym hostelu w starym stylu (też jak poprzedni, z wewnętrznym dziedzińcem), ale tym razem spałam w wieloosobowej sali w piętrowymi łóżkami. Ma to swoje wady i zalety; ja mam wrażenie że wciąż się komuś przeszkadza (kiedy wróciłam z miasta o 22 moje współlokatorki już spały, więc czułam się niezręcznie tłukąc się pod prysznic i z powrotem, i szeleszcząc bagażem).
Z racji braku czasu następnego dnia zrobiłam sobie zwiedzanie przy pomocy turystycznego busa. Że była to pomyłka przekonałam się później. Bus ma sens w zatłoczonej Barcelonie, natomiast w Sevilli większość atrakcyjnych miejsc leży na odległość spaceru. Mi najbardziej podobała się dzielnica Triana z krętymi uliczkami i pięknymi ceramicznymi wykończeniami domów i klatek schodowych. Natknęłam się nawet na uliczkę szkół i pracowni ceramiki. Warto też wspomnieć o obleganej turystami La Giraldzie i całym placu, który robi niesamowite wrażenie.
W ramach pamiątki kupiłam w Sewilli piękny wachlarz, przyda się na alanijskie upały - i trzeba już było lecieć na autobus do Lagos (i naprawdę leciałam, uwierzcie mi!)
Jak głosi napis "Drzwi do nieba", czyli Monastyr, ale wierzcie, że tak zdobione są również zwykłe klatki schodowe
Spędziłam tam jedną noc w świetnym hostelu w starym stylu (też jak poprzedni, z wewnętrznym dziedzińcem), ale tym razem spałam w wieloosobowej sali w piętrowymi łóżkami. Ma to swoje wady i zalety; ja mam wrażenie że wciąż się komuś przeszkadza (kiedy wróciłam z miasta o 22 moje współlokatorki już spały, więc czułam się niezręcznie tłukąc się pod prysznic i z powrotem, i szeleszcząc bagażem).
Z racji braku czasu następnego dnia zrobiłam sobie zwiedzanie przy pomocy turystycznego busa. Że była to pomyłka przekonałam się później. Bus ma sens w zatłoczonej Barcelonie, natomiast w Sevilli większość atrakcyjnych miejsc leży na odległość spaceru. Mi najbardziej podobała się dzielnica Triana z krętymi uliczkami i pięknymi ceramicznymi wykończeniami domów i klatek schodowych. Natknęłam się nawet na uliczkę szkół i pracowni ceramiki. Warto też wspomnieć o obleganej turystami La Giraldzie i całym placu, który robi niesamowite wrażenie.
W ramach pamiątki kupiłam w Sewilli piękny wachlarz, przyda się na alanijskie upały - i trzeba już było lecieć na autobus do Lagos (i naprawdę leciałam, uwierzcie mi!)
Jak głosi napis "Drzwi do nieba", czyli Monastyr, ale wierzcie, że tak zdobione są również zwykłe klatki schodowe
niedziela, 4 listopada 2012
GRANADA
W Granadzie spędziłam dwa dni. To miasto było moim marzeniem od dawna, i faktycznie spełniło oczekiwania. Pierwszego dnia przesłam się po miasteczku - wszędzie wyraźnie widoczne wpływy arabskie (nawet mój hostelik miał wewnętrzny dziedziniec, a w nim piękny ogród. Pokoje - drzwi i okna otwierały się na dziedziniec właśnie). Czysto, porządnie, takie poukładane kameralne andaluzyjskie miasto. Następnie wybrałam się busem na "górę" czyli do pałacu Alhambra, znajdującego się na liście UNESCO. Oczywiście odbiłam się od długaśnej kolejki (wahałam się czy zarezerwować bilet online, i niepomna wcześniejszych doświadczeń, trochę w tureckim stylu, powiedziałam sobie "a co tam, damy radę") - osoby z rezerwacjami internetowymi wchodziły pierwsze, dopiero potem "analogowe" towarzystwo. Mimo komunikatu że bilety na dziś już się skończyły (i zostały tylko do ogrodów Generalife), w kasie udało mi się otrzymać jednak bilet na całość, zaproponowała mi kasjerka widząc że jestem sama. Musiałam być pod pałacem o wyznaczonej na bilecie godzinie. Wcześniej zwiedzałam ogrody i Alcazar, oba miejsca są doprawdy imponujące... Polecam gorąco wszystkim wizytę w całym obiekcie.
O 17.00 miałam wejście do Pałacu Nasrydów, a więc znów - czekanie w kolejce (grupy zapisane na poszczególne godziny wpuszczano w 30 minutowych odstępach, żeby w środku nie było tłumu; bardzo rozsądne rozwiązanie). Pałac imponujący - trochę kojarzył mi się z Pałacem Bahii w Marrakeszu, ale ten jednak robił o wiele większe wrażenie.
Następnego dnia, a był to dokładnie 1 Listopada, trochę nieplanowo (nie zdążyłam na autobus do Sevilli!) postanowiłam zwiedzić dzielnicę Granady - Albaicin. To taka położona na wzgórzu dawna osada białych domków (pueblos blancas) - z niektórych punktów było doskonale widać Alhambrę i do tego ośnieżone (!) szczyty gór Sierra Nevada. Cieszę się więc że moje plany tak się ułożyły, bo wizyta w Granadzie byłaby niepełna bez tego punktu - urokliwe wąskie uliczki, domy i mury otynkowane na biało - pozostało tylko się zastanawiać jakie cudowne wnętrza kryją...
Mój hostelik, tym razem o nazwie Abadia, czyli Pustelnia :) Wewnętrzny dziedziniec.
Kolorowa Andaluzja.
Jeszcze puste krzesła, bo to rano było, uwielbiam to jedzenie i picie na ulicy!
Starówka, z widokiem na Katedrę
Moje ulubione zdjęcie ;)
Herbatki naturalne, m.in. "smaki Turcji" (zdaje się) ;)
Restauracja pod Bella Kurva ;)
Główna ulica, Gran Via - piękne odrestaurowane budynki przykuwają oko.
Pałac w ogrodach Generalife w Alhambrze.
Widok z Alhambry na Albuicin.
Labirynt w Alhambrze.
Poczytaj mi mamo (przewodnik po Andaluzji) ;)
Widok na Granadę z wieży Alcazaru (najstarszej części obiektu)
Z cyklu: ulubione foty Skylar
Pałac Nasrydów - wspaniały.
Granaty w Granadzie :) Same popękały, aż się chciało podskoczyć i zatopić w ich zęby ;)
Granada nocą
Albaicin, dzielnica "białych domków"
Andaluzyjski styl parkowania
Gitarzyści flamenco przygrywają do obiadu na plaza Nueva w Granadzie
Na pożegnanie (tuż przed biegiem na autobus co by zdążyć na kolejny autobus do Sevilii i tuż po konsumpcji ogromnej pizzy z serem roquefort)
Bazarek artystyczny w Albaicin
O 17.00 miałam wejście do Pałacu Nasrydów, a więc znów - czekanie w kolejce (grupy zapisane na poszczególne godziny wpuszczano w 30 minutowych odstępach, żeby w środku nie było tłumu; bardzo rozsądne rozwiązanie). Pałac imponujący - trochę kojarzył mi się z Pałacem Bahii w Marrakeszu, ale ten jednak robił o wiele większe wrażenie.
Następnego dnia, a był to dokładnie 1 Listopada, trochę nieplanowo (nie zdążyłam na autobus do Sevilli!) postanowiłam zwiedzić dzielnicę Granady - Albaicin. To taka położona na wzgórzu dawna osada białych domków (pueblos blancas) - z niektórych punktów było doskonale widać Alhambrę i do tego ośnieżone (!) szczyty gór Sierra Nevada. Cieszę się więc że moje plany tak się ułożyły, bo wizyta w Granadzie byłaby niepełna bez tego punktu - urokliwe wąskie uliczki, domy i mury otynkowane na biało - pozostało tylko się zastanawiać jakie cudowne wnętrza kryją...
Mój hostelik, tym razem o nazwie Abadia, czyli Pustelnia :) Wewnętrzny dziedziniec.
Kolorowa Andaluzja.
Jeszcze puste krzesła, bo to rano było, uwielbiam to jedzenie i picie na ulicy!
Starówka, z widokiem na Katedrę
Moje ulubione zdjęcie ;)
Herbatki naturalne, m.in. "smaki Turcji" (zdaje się) ;)
Restauracja pod Bella Kurva ;)
Główna ulica, Gran Via - piękne odrestaurowane budynki przykuwają oko.
Pałac w ogrodach Generalife w Alhambrze.
Widok z Alhambry na Albuicin.
Labirynt w Alhambrze.
Poczytaj mi mamo (przewodnik po Andaluzji) ;)
Widok na Granadę z wieży Alcazaru (najstarszej części obiektu)
Z cyklu: ulubione foty Skylar
Pałac Nasrydów - wspaniały.
Granaty w Granadzie :) Same popękały, aż się chciało podskoczyć i zatopić w ich zęby ;)
Granada nocą
Albaicin, dzielnica "białych domków"
Andaluzyjski styl parkowania
Gitarzyści flamenco przygrywają do obiadu na plaza Nueva w Granadzie
Na pożegnanie (tuż przed biegiem na autobus co by zdążyć na kolejny autobus do Sevilii i tuż po konsumpcji ogromnej pizzy z serem roquefort)
Bazarek artystyczny w Albaicin
sobota, 3 listopada 2012
MUCHOS GRACIAS
Jestem już w Portugalii - moja objazdówka posuwa się sprawnie i żwawo, jak zaplanowałam, ale trochę to się kłóci z zaplanowanym przeze mnie leniuchowaniem. Cóż, może teraz, w Lagos, gdzieś nad oceanem się to uda? Tym bardziej, że pogoda nie dopisuje - jest deszczowo i pochmurno, choć (na szczęście) ciepło. Naiwnie miałam nadzieję na jakąś kąpiel (wzięłam nawet kostium!), albo chociaż na powylegiwanie się na plaży przy klifach, ale chyba nic z tego. Zresztą nie przesądzajmy sprawy - zostaję tu do poniedziałku. Po to, by dać stopom odpocząć, przeprać ciuchy i ogólnie nieco się zrelaksować. Ostatnich kilka dni to hiszpańskie szaleństwo, choć kiedy na to spojrzę z perspektywy wydaje się, że nie ma powodu - zwiedziłam przecież tylko trzy miasta! Barcelonę, Granadę i Sevillę. W Sevilli byłam zdecydowanie za krótko - bezwzględnie planuję powrót, najlepiej na lekcje flamenco :)
Ale po kolei. Ostatniego dnia mojego pobytu w Barcelonie wykwaterowałam się rano, zostawiłam bagaż w hotelu i ruszyłam na odkrywanie okolicy. Działo się, oj działo! Zaczęło się prawdziwą ekstazą zapachowo-smakową, czyli wizytą na bazarze La Boqueria, znajdującym się nieopodal mojej kwatery. Przyzwyczajona do tureckich bazarów nie spodziewałam się wielkich wzruszeń (to pewnie, charakterystyczne dla mnie, zblazowanie), a jednak to co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania. Sery, wędliny, warzywa, przyprawy, wszystko w formie tak po europejsku "zorganizowanej" i uporządkowanej, i pewnie przez to jeszcze bardziej kuszącej. Sama nie mogłam sobie odmówić pysznego calzone (z którym eksperymentuję w kuchni czasami) - z nadzieniem pieczarkowo-warzywnym z mozarellą i do tego wypiłam egzotyczny sok z owocu, którego nazwy już nie pamiętam.
Było to przeżycie, które zapamiętam na długo. Zachęcam wszystkich smakoszy do odwiedzenia bazaru.
Kolejnym punktem tego dnia było zwiedzanie dzielnicy Gotyckiej nieopodal. Wąskie uliczki, strzeliste wieżyczki kościołów, przestrzenne place - a wszystko to sprytnie zaadaptowane przez współczesność, że w ogóle nie kłóciło się z oddechem historii (choć momentami miałam już dość kolejnego sklepu Stradivariusa czy Blanco w odległości 3 kilometrów). Wisienką na torcie - mimo zachmurzonego nieba - okazała się wizyta w katedrze barcelońskiej, a szczególnie wjazd trzeszczącą (!) windą na dach i roztaczająca się z niego panorama. Mimo trwających intensywnie prac remontowych było co podziwiać.
Popołudnie i wieczór zajęło mi chodzenie po sklepach, z incydentem w postaci pilnego poszukiwania butów, kiedy po nagłej ulewie moje stare ale słabe trampki niemalże rozpadły się na moich oczach (wstyd!). Na szczęście znajdowałam się przecież w handlowym raju, więc szybko sobie z tematem poradziłam, uprzednio zakupując parasolkę ;)
Najlepsze jednak było dopiero przede mną. Wieczorem zabrałam się na dworzec wraz z całym dobytkiem i wpakowałam do nocnego pociągu mającego mnie zawieźć na południe, do Andaluzji. Dworzec jak i cała organizacja bardzo mnie zaskoczyły; odprawa niemalże jak na lotnisku (dwie bramki kontroli, prześwietlany bagaż!), a pociąg... cóż ;) Ostatnio kuszetką podróżowałam jako ośmiolatka (na rodzinne wczasy do Bułgarii), miałam więc idealistyczne wyobrażenie pociągu z łóżkami do spania. Mówiąc krótko, wtedy, w wieku lat 8 czy 9, kiedy jechaliśmy przez 2-3 dni pociągiem, chyba narodziła się moja pasja do podróży.
I teraz takie rozczarowanie! Korytarzyk, przez który nie mogłam się przecisnąć. Maluteńki przedział kuszetkowy z czterema łóżkami (dwa na dole, dwa na górze - mi na szczęście przypadł dół). Wszędzie ciasno. Na szczęście, tu trzeba zwrócić honor hiszpańskim kolejom, było też czysto i porządnie. Zestaw ręczniczek+pasta i szczoteczka do zębów+woda mineralna+stopery, które wtedy wydawały mi się bez sensu. Jakże bardzo się myliłam!
Moimi współpasażerkami okazały się dwie Hiszpanki. Jedna młoda, szybko wdrapała się na górne łóżko i nie odrywała od swojego smarfona. Druga... ledwo mieściła się w przedziale, jowialna, gadatliwa starsza pani. Bezwstydnie przebierała się w piżamę poprawiając to i owo, mówiła do mnie po hiszpańsku, mimo że już przecież wiedziała, że ja ne comprendo. Potem poszła spać i wydawało się, że do wylądowania w Granadzie o 8.05 mam spokój.
O godzinie 2.00 obudziło mnie potężne chrapanie. Chrapanie miałam wrażenie było słychać w przedziale, nie, w całym wagonie, a może nawet i pociągu! Chrapanie przytłumiało wszelkie inne odgłosy. Stukot kół po torach, który tak lubię, kompletnie znikł. Było tylko chrrrr-chrrrrr.... Owijałam się poduszką, potem włączyłam mp3 - nic nie pomagało. Wzdychałam, mówiąc "jezu, jezu" i mając nadzieję, że usłyszy.
Nic.
Następnie przypomniałam sobie o stoperach.
Trzeba przyznać że nieco pomogły, chociaż dzwięk przechodził także przez nie. I w ten sposób zasnęłam gdzieś w okolicy 4:30. Lepsze coś niż nic ;)
/cdn jutro/
Żeby w takim chrapliwym nastroju Was nie zostawiać, poniżej parę smakowitych zdjęć:
Nie wiem, czy to rzepa czy coś innego? Proszę o sugestie ;)
Oliwki bomba
To co mi się najbardziej podobało w La Bouqerii, czyli możliwość zjedzenia wszystkiego od razu na świeżo. I popicia.
O, jak tutaj.
Wesołe świnki z pozdrowieniami dla czytających te słowa w Turcji :)
Pitahaya - to jest co, co piłam. Słodkie i orzeźwiające.
Zumos naturales, komentarz zbędny.
W torebkach papierowych to jednak wolałabym orzeszki :)
W rzeczy samej (*Szczęscie to nie miejsce, tylko sposób życia)
Dzielnica gotycka
Widok z katedry na Barcelonę.
Kawka na Placa de la Catalunya w słynnej kawiarni Zurich. Pyszna i niedroga (1,20 eur)
Jeden z fantastycznych budynków Gaudiego
Placa de la Catalunya
A i oto mój przedział. Umywaleczka gustowna jest zamykana (bardzo sprytnie). W lusterku pisząca te słowa pozdrawia serdecznie ;)
Ale po kolei. Ostatniego dnia mojego pobytu w Barcelonie wykwaterowałam się rano, zostawiłam bagaż w hotelu i ruszyłam na odkrywanie okolicy. Działo się, oj działo! Zaczęło się prawdziwą ekstazą zapachowo-smakową, czyli wizytą na bazarze La Boqueria, znajdującym się nieopodal mojej kwatery. Przyzwyczajona do tureckich bazarów nie spodziewałam się wielkich wzruszeń (to pewnie, charakterystyczne dla mnie, zblazowanie), a jednak to co zobaczyłam przerosło moje oczekiwania. Sery, wędliny, warzywa, przyprawy, wszystko w formie tak po europejsku "zorganizowanej" i uporządkowanej, i pewnie przez to jeszcze bardziej kuszącej. Sama nie mogłam sobie odmówić pysznego calzone (z którym eksperymentuję w kuchni czasami) - z nadzieniem pieczarkowo-warzywnym z mozarellą i do tego wypiłam egzotyczny sok z owocu, którego nazwy już nie pamiętam.
Było to przeżycie, które zapamiętam na długo. Zachęcam wszystkich smakoszy do odwiedzenia bazaru.
Kolejnym punktem tego dnia było zwiedzanie dzielnicy Gotyckiej nieopodal. Wąskie uliczki, strzeliste wieżyczki kościołów, przestrzenne place - a wszystko to sprytnie zaadaptowane przez współczesność, że w ogóle nie kłóciło się z oddechem historii (choć momentami miałam już dość kolejnego sklepu Stradivariusa czy Blanco w odległości 3 kilometrów). Wisienką na torcie - mimo zachmurzonego nieba - okazała się wizyta w katedrze barcelońskiej, a szczególnie wjazd trzeszczącą (!) windą na dach i roztaczająca się z niego panorama. Mimo trwających intensywnie prac remontowych było co podziwiać.
Popołudnie i wieczór zajęło mi chodzenie po sklepach, z incydentem w postaci pilnego poszukiwania butów, kiedy po nagłej ulewie moje stare ale słabe trampki niemalże rozpadły się na moich oczach (wstyd!). Na szczęście znajdowałam się przecież w handlowym raju, więc szybko sobie z tematem poradziłam, uprzednio zakupując parasolkę ;)
Najlepsze jednak było dopiero przede mną. Wieczorem zabrałam się na dworzec wraz z całym dobytkiem i wpakowałam do nocnego pociągu mającego mnie zawieźć na południe, do Andaluzji. Dworzec jak i cała organizacja bardzo mnie zaskoczyły; odprawa niemalże jak na lotnisku (dwie bramki kontroli, prześwietlany bagaż!), a pociąg... cóż ;) Ostatnio kuszetką podróżowałam jako ośmiolatka (na rodzinne wczasy do Bułgarii), miałam więc idealistyczne wyobrażenie pociągu z łóżkami do spania. Mówiąc krótko, wtedy, w wieku lat 8 czy 9, kiedy jechaliśmy przez 2-3 dni pociągiem, chyba narodziła się moja pasja do podróży.
I teraz takie rozczarowanie! Korytarzyk, przez który nie mogłam się przecisnąć. Maluteńki przedział kuszetkowy z czterema łóżkami (dwa na dole, dwa na górze - mi na szczęście przypadł dół). Wszędzie ciasno. Na szczęście, tu trzeba zwrócić honor hiszpańskim kolejom, było też czysto i porządnie. Zestaw ręczniczek+pasta i szczoteczka do zębów+woda mineralna+stopery, które wtedy wydawały mi się bez sensu. Jakże bardzo się myliłam!
Moimi współpasażerkami okazały się dwie Hiszpanki. Jedna młoda, szybko wdrapała się na górne łóżko i nie odrywała od swojego smarfona. Druga... ledwo mieściła się w przedziale, jowialna, gadatliwa starsza pani. Bezwstydnie przebierała się w piżamę poprawiając to i owo, mówiła do mnie po hiszpańsku, mimo że już przecież wiedziała, że ja ne comprendo. Potem poszła spać i wydawało się, że do wylądowania w Granadzie o 8.05 mam spokój.
O godzinie 2.00 obudziło mnie potężne chrapanie. Chrapanie miałam wrażenie było słychać w przedziale, nie, w całym wagonie, a może nawet i pociągu! Chrapanie przytłumiało wszelkie inne odgłosy. Stukot kół po torach, który tak lubię, kompletnie znikł. Było tylko chrrrr-chrrrrr.... Owijałam się poduszką, potem włączyłam mp3 - nic nie pomagało. Wzdychałam, mówiąc "jezu, jezu" i mając nadzieję, że usłyszy.
Nic.
Następnie przypomniałam sobie o stoperach.
Trzeba przyznać że nieco pomogły, chociaż dzwięk przechodził także przez nie. I w ten sposób zasnęłam gdzieś w okolicy 4:30. Lepsze coś niż nic ;)
/cdn jutro/
Żeby w takim chrapliwym nastroju Was nie zostawiać, poniżej parę smakowitych zdjęć:
Nie wiem, czy to rzepa czy coś innego? Proszę o sugestie ;)
Oliwki bomba
To co mi się najbardziej podobało w La Bouqerii, czyli możliwość zjedzenia wszystkiego od razu na świeżo. I popicia.
O, jak tutaj.
Wesołe świnki z pozdrowieniami dla czytających te słowa w Turcji :)
Pitahaya - to jest co, co piłam. Słodkie i orzeźwiające.
Zumos naturales, komentarz zbędny.
W torebkach papierowych to jednak wolałabym orzeszki :)
Dzielnica gotycka
Widok z katedry na Barcelonę.
Kawka na Placa de la Catalunya w słynnej kawiarni Zurich. Pyszna i niedroga (1,20 eur)
Jeden z fantastycznych budynków Gaudiego
Placa de la Catalunya
A i oto mój przedział. Umywaleczka gustowna jest zamykana (bardzo sprytnie). W lusterku pisząca te słowa pozdrawia serdecznie ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)