turlanie się po Turcji... i nie tylko
Uroki zycia w Turcji i pracy w turystyce relacjonowane na goraco wprost z granicy polsko - tureckiej.
niedziela, 23 września 2012
niedziela, 9 września 2012
DIŞARI CİKİYOZ czyli o życiu nocnym w Alanyi
Uświadomiłam sobie, że jeszcze chyba nigdy (lub prawie nigdy) nie było na blogu o dyskotekach, imprezowniach i ogólnie rzecz ujmując nocnym życiu Alanyi. A przecież Alanya z niego słynie! Tak jakby w moim życiu nie istniało nic poza pracą i pracą. I to prawda: nie istnieje (na pewno nie w sezonie), więc nigdy nie wpadłam na pomysł, aby coś o tym napisać.
Naprawiam więc to haniebne zaniedbanie, gdyż minionej wrześniowej nocy ubrałam się w moją piękną bluzkę z cekinami, i ruszyłam z koleżanką na miasto. Po dość długiej przerwie w tak zwanym wychodzeniu "out" na otaczający mnie świat patrzyłam świeżym, trzeźwym (!) okiem.
W ramach wstępu (bo notka pewnie rozwinie się w niezłe narzekanie i krytykę) na moją obronę mogę powiedzieć, że:
- bardzo lubię imprezy taneczne (kiedyś trenowałam nawet taniec)
- lubię się bawić do muzyki, śpiewać, szaleć
- lubię życie nocne, wychodzenie na miasto ze znajomymi - od czasu do czasu
- miałam taki etap w życiu w Alanyi, że chodziłam na dyskoteki niemal codziennie. Z koleżankami, albo w grupie mieszanej (w tym Król Pomarańczy) bawiliśmy się pysznie w ulubionych klubach niemal do rana, wygłupiając się i niekoniecznie konsumując dużo procentów (nie łączę jakoś jednego z drugim).
- jestem rockową duszą "od zawsze" - jednak bary z muzyką na żywo to moje najbardziej naturalne środowisko do nocnego życia
- jestem po trzydziestce (i pewnie to jeden z najważniejszych punktów).
Jak wygląda zatem nocna mapa imprezowni alanijskich okiem Skylar?
Wybierać możemy głównie pomiędzy: dyskotekami, czyli w języku polskim klubami nocnymi (bo tym są w istocie), oraz restauracjami z miejscem do tańczenia, gdzie w zależności od pory je się, potem pije się, a potem tańcuje na stole. Większość z tych miejsc jest ulokowana w alanijskim porcie, choć oczywiście można sporo barów zaobserwować w rozmaitych okolicznych dzielnicach. One jednak służą głównie jako starterki i szybko się wyludniają; o tym niżej.
Są też bary z muzyką na żywo, gdzie można zjeść całkiem przyzwoitą kolację a potem bawić się wraz z zespołem przygrywającym standardy popu i rocka zarówno tureckiego i polskiego. Jest ich dosłownie kilka w Alanyi, a te najlepsze - zawsze zapełnione.
Zazwyczaj zabawa w dyskotekach lub na tych parkietach do tańczenia rozpoczyna się po północy; wcześniej wesołe towarzystwo korzysta jeszcze z uroków systemu all inclusive, który większość hoteli ma do 23.00. Dyskoteki więc świecą pustkami. Inna opcja to po prostu tzw. starterek; ludzie udają się na kolację do jednej z restauracji, przygotowując żołądek do dalszej zabawy, albo posiadują sobie miło w dzielnicy nieopodal swojego hotelu. Dopiero w okolicach godziny wpół do pierwszej następuje decyzja: idziemy spać / idziemy na dyskotekę, i jeśli wybrano bramkę numer dwa, towarzystwo spokojnym delikatnie zataczającym się krokiem płynie w kierunku portu.
A im bliżej portu - tym większy ścisk. Schodząc uliczkami w dół widać nieustającą rzekę ludzi wystrojoną, opaloną i wypachnioną. Wiek - bez limitu, zarówno w dolnej jak i górnej granicy. Wszyscy chcą się bawić! I nie próbujcie im nawet tego wyperswadować.
Wstępy do większości klubów są bezpłatne (czasami kasuje się jedynie opłatę od... samotnych Turków płci męskiej, aby zmniejszych ich ilość w dyskotekach). Mamy do wyboru szereg miejsc o wakacyjnych-lansiarskich nazwach, jak Havana Club, Hollywood, Belmann, James Dean czy Robin Hood. Najlepsze jest Latino, w którym w ogóle nie ma nic latynoskiego (poza nazwą). Kluby są wystrojone podobnie: dużo taniego błysku, miękkie kanapy, barowe stoliki i rury oraz podesty - dużo rur oraz podestów, tak 'just in case'. Sztuczne palmy, sztuczne maszyny do robienia a) wiatru b) deszczu c) bałaganu (wyrzucanie jakichś papierowych drobinek). Zazwyczaj kilka pięter, pośrodku bar, gdzieś z boku zawsze zatłoczone toalety, gdzie w lustrach przeglądają się 18-letnie wyglądające na 30-letnie Skandynawki, Niemki, Rosjanki i Polki. Dużo frywolności, dużo jednoznaczności, zarówno w wystroju, zachowaniu personelu, jak i nazwach drinków.
No i na samej górze bardzo lubiany przez niektórych Vip Room, gdzie można się zapaść w jeszcze bardziej miękkich kanapach (obowiązkowo w kolorze białym), oraz zamówić sobie Jacka Danielsa w butelce z przekąskami gratis, całą Alanyę mając u stóp. A propos napojów: zazwyczaj typowy turysta zamawia na pierwszą wizytę w dyskotece drink zwany Long Island Ice Tea, bo jest w akceptowalnej cenie i największej szklanicy. Wygląda fajnie ze słomkami, a tak naprawdę to mieszanka coli i wszystkich możliwych alkoholi w barze - ból głowy i/lub żołądka gwarantowany.
Bawiąc się czynimy mimowolnie rozmaite obserwacje socjologiczne. Młode dziewczyny wskakują na bary, machają nóżkami i dają sobie robić zdjęcia z dołu. Inne dziewczyny wskakują na podest i zaczynają wyginać się prowokująco. Ba, minionej nocy widziałam, że chcąc zwrócić na siebie uwagę zrzucają z siebie rozmaite części garderoby (tak, właśnie, i nie pytajcie mnie więcej! Chcę o tym zapomnieć!). Prawdopodobnie niesamowicie się takim aktem wyzwalają, po całym roku pracowitego studiowania w Skandynawii wreszcie mogą zapomnieć o szarej codzienności w Europie i stracić nad sobą kontrolę... My wszyscy obserwujemy je speszeni (lub przykrywający speszenie śmiechem i kręceniem filmiku komórką).
W klubach nocnych panuje nieustanne rykowisko. Pary ledwo co poznane zachowują się, jakby spędziły ze sobą całe lata, grupki dziewcząt szybko mieszają się z grupkami chłopców, przychodzą też typowe zakochane pary wakacyjne, które - wydawałoby się - chcą się w dyskotece schronić przed całym światem, i robią sobie pamiątkowe zdjęcia komórką wciśnięci w jakieś 30 cm kwadratowych pomiędzy barierką a stolikiem. No i są też mężczyźni. Pojedynczy, podwójni, potrójni. Wszyscy nieustannie skanują otoczenie niby to pijąc drinka. Wyżelowani, wyszykowani, nie przypominają siebie, ale za to przypominają dziesiątki innych, tak samo wyżelowanych i wyszykowanych. Przechodzą koło dziewczyn niby to dotykając je przypadkiem, mamrocząc "Hello", i mając nadzieję, że będzie to początkiem gorącego romansu na publicznej plaży. W niektórych dyskotekach jest też coś, co nazywam şöför bölümü, czyli częścią dla kierowców. Panowie w koszulach, z brzuszkami i sygnetami siedzą, piją colę, i obserwują. Obserwują i obserwują, a wzrok ich aż kapie od żądzy. A potem wracają pewnie do swoich żon tureckich (które już mają dość tej nocnej pracy kierowcy).
Muzyka w większości klubów jest identyczna. Zazwyczaj to około 15-20 tanecznych piosenek które aktualnie grane są wszędzie: w hotelu przy basenie, w restauracji, na płycie DVD z raftingu, jeep safari i quadów. Dzięki temu wszyscy te utwory znają i kochają, i wieczorem nie mają nic przeciwko bawienia się przy nich kolejny raz. Przynajmniej utkwią nam w głowie jako wspomnienie wakacji, i będzie można je podłożyć pod pokaz zdjęć z urlopu.
Czasami w niektórych klubach puszczane są tzw. sety didżejskie, no i bywa wtedy ciekawiej, albo po prostu wiązanka hitów tureckich, co zawsze powoduje dziki entuzjazm (i słusznie). Z racji ścisku i braku miejsca i tak ciężko tańczyć inaczej niż poza podrygiwaniem, ale za to fajnie się człowiek czuje niż przy "łup, łup".
Jest jeden, jedyny klub, gdzie muzykę grają z innej beczki, a mianowicie rockowy "The Doors", choć przyznam szczerze, tam też się zepsuli i puszczają wciąż to samo.
Czego brakuje? Większej różnorodności. Muzyki oryginalnej, starszej, albo z innych krajów niż Norwegia i USA. W Alanyi wszystko się kopiuje - i niestety widać to także w temacie nocnej zabawy.
Takie rytmy łączące pokolenia i inne gusta zdarzają się w tych "starterkach", czyli w miejscach, gdzie nie ma typowej sceny do tańca, a są raczej stoliki, wokół których robi się wężyki - albo na które się wskakuje. Moim ulubionym klubem tego typu jest miejsce o nazwie Queen's Garden, gdzie zawsze jest tak samo - i to jest piękne. Na wielkim placu rozstawione stoliki, na fotelach bujające się 20-latki, 30-latki i 40-latki, a nawet i starsi! Wszyscy z niebiańskim zadowoleniem wymalowanym na twarzy, bo grają i Toma Jonesa, i Bon Joviego, i Britney, i jakieś skandynawskie hiciory, i Lambadę, i Tarkana. Nawet jeśli wyżelowani kelnerzy wskakują na bar i niczym Chippendales kręcą pupami, to jest to wszystko w takiej żartobliwej, lekkiej konwencji. Często też robią manewr z gaszeniem świateł - rozdając w międzyczasie wszystkim gościom zimne ognie. A potem cała sala śpiewa z nami machając tymi ogniami w dłoniach - i to jest piękne ;)
A kluby z muzyką turecką? I jeszcze więcej - na żywo? Ich jest niewiele, ledwo kilka, w takiej uliczce równolegle biegnącej nad portową promenadą. Pochowane i przygłuszone przez dyskoteki na dole, nie zawsze łatwe do odkrycia. Ale warto tam czasem wpaść i zobaczyć jak się bawią Turcy obu płci, a może i dołączyć do nich. Na pewno też będzie mniejszy tłok... choć nie zawsze - miejsce zwane "Cello" zawsze pełne.
Całonocne szaleństwa jak już się zaczęły o tej pierwszej w nocy, to po trzeciej wygasają. Ile w końcu można tańczyć na barze bez biustonosza? Ile można to oglądać? Pora wracać. Na spacerujące do hoteli dziewczyny czyhają Turcy z komentarzami po turecku (myśląc, że nic nie rozumieją i nie odpowiedzą) oraz taksówkarze. Wsiadamy i jedziemy - za pięć minut jesteśmy już we własnym łóżeczku, a w głowie wiruje od decybeli i obrazów.
Następnym razem wypiję zimne piwo we własnym domu.
A na koniec kilka porad:
- Dziewczyny, jeśli zakładacie bluzkę z cekinami to lepiej nie spacerujcie po mieście same, chyba że pragniecie zaczepek ;)
- Na dyskoteki lepiej wybierać się w dużej grupie, najlepiej mieszanej (dziewczyny + chłopacy).
- Dziewczyny w 2-3 osobowych grupach najlepiej niech nie zapoznają się z chłopcami na dyskotekach. Turecki dystans dla Waszego komfortu psychicznego wskazany. Po prostu traktujcie ich jak powietrze.
Queen's Garden
Havana
Hi baby!
Powrót do domu. Alanya by night.
Naprawiam więc to haniebne zaniedbanie, gdyż minionej wrześniowej nocy ubrałam się w moją piękną bluzkę z cekinami, i ruszyłam z koleżanką na miasto. Po dość długiej przerwie w tak zwanym wychodzeniu "out" na otaczający mnie świat patrzyłam świeżym, trzeźwym (!) okiem.
W ramach wstępu (bo notka pewnie rozwinie się w niezłe narzekanie i krytykę) na moją obronę mogę powiedzieć, że:
- bardzo lubię imprezy taneczne (kiedyś trenowałam nawet taniec)
- lubię się bawić do muzyki, śpiewać, szaleć
- lubię życie nocne, wychodzenie na miasto ze znajomymi - od czasu do czasu
- miałam taki etap w życiu w Alanyi, że chodziłam na dyskoteki niemal codziennie. Z koleżankami, albo w grupie mieszanej (w tym Król Pomarańczy) bawiliśmy się pysznie w ulubionych klubach niemal do rana, wygłupiając się i niekoniecznie konsumując dużo procentów (nie łączę jakoś jednego z drugim).
- jestem rockową duszą "od zawsze" - jednak bary z muzyką na żywo to moje najbardziej naturalne środowisko do nocnego życia
- jestem po trzydziestce (i pewnie to jeden z najważniejszych punktów).
Jak wygląda zatem nocna mapa imprezowni alanijskich okiem Skylar?
Wybierać możemy głównie pomiędzy: dyskotekami, czyli w języku polskim klubami nocnymi (bo tym są w istocie), oraz restauracjami z miejscem do tańczenia, gdzie w zależności od pory je się, potem pije się, a potem tańcuje na stole. Większość z tych miejsc jest ulokowana w alanijskim porcie, choć oczywiście można sporo barów zaobserwować w rozmaitych okolicznych dzielnicach. One jednak służą głównie jako starterki i szybko się wyludniają; o tym niżej.
Są też bary z muzyką na żywo, gdzie można zjeść całkiem przyzwoitą kolację a potem bawić się wraz z zespołem przygrywającym standardy popu i rocka zarówno tureckiego i polskiego. Jest ich dosłownie kilka w Alanyi, a te najlepsze - zawsze zapełnione.
Zazwyczaj zabawa w dyskotekach lub na tych parkietach do tańczenia rozpoczyna się po północy; wcześniej wesołe towarzystwo korzysta jeszcze z uroków systemu all inclusive, który większość hoteli ma do 23.00. Dyskoteki więc świecą pustkami. Inna opcja to po prostu tzw. starterek; ludzie udają się na kolację do jednej z restauracji, przygotowując żołądek do dalszej zabawy, albo posiadują sobie miło w dzielnicy nieopodal swojego hotelu. Dopiero w okolicach godziny wpół do pierwszej następuje decyzja: idziemy spać / idziemy na dyskotekę, i jeśli wybrano bramkę numer dwa, towarzystwo spokojnym delikatnie zataczającym się krokiem płynie w kierunku portu.
A im bliżej portu - tym większy ścisk. Schodząc uliczkami w dół widać nieustającą rzekę ludzi wystrojoną, opaloną i wypachnioną. Wiek - bez limitu, zarówno w dolnej jak i górnej granicy. Wszyscy chcą się bawić! I nie próbujcie im nawet tego wyperswadować.
Wstępy do większości klubów są bezpłatne (czasami kasuje się jedynie opłatę od... samotnych Turków płci męskiej, aby zmniejszych ich ilość w dyskotekach). Mamy do wyboru szereg miejsc o wakacyjnych-lansiarskich nazwach, jak Havana Club, Hollywood, Belmann, James Dean czy Robin Hood. Najlepsze jest Latino, w którym w ogóle nie ma nic latynoskiego (poza nazwą). Kluby są wystrojone podobnie: dużo taniego błysku, miękkie kanapy, barowe stoliki i rury oraz podesty - dużo rur oraz podestów, tak 'just in case'. Sztuczne palmy, sztuczne maszyny do robienia a) wiatru b) deszczu c) bałaganu (wyrzucanie jakichś papierowych drobinek). Zazwyczaj kilka pięter, pośrodku bar, gdzieś z boku zawsze zatłoczone toalety, gdzie w lustrach przeglądają się 18-letnie wyglądające na 30-letnie Skandynawki, Niemki, Rosjanki i Polki. Dużo frywolności, dużo jednoznaczności, zarówno w wystroju, zachowaniu personelu, jak i nazwach drinków.
No i na samej górze bardzo lubiany przez niektórych Vip Room, gdzie można się zapaść w jeszcze bardziej miękkich kanapach (obowiązkowo w kolorze białym), oraz zamówić sobie Jacka Danielsa w butelce z przekąskami gratis, całą Alanyę mając u stóp. A propos napojów: zazwyczaj typowy turysta zamawia na pierwszą wizytę w dyskotece drink zwany Long Island Ice Tea, bo jest w akceptowalnej cenie i największej szklanicy. Wygląda fajnie ze słomkami, a tak naprawdę to mieszanka coli i wszystkich możliwych alkoholi w barze - ból głowy i/lub żołądka gwarantowany.
Bawiąc się czynimy mimowolnie rozmaite obserwacje socjologiczne. Młode dziewczyny wskakują na bary, machają nóżkami i dają sobie robić zdjęcia z dołu. Inne dziewczyny wskakują na podest i zaczynają wyginać się prowokująco. Ba, minionej nocy widziałam, że chcąc zwrócić na siebie uwagę zrzucają z siebie rozmaite części garderoby (tak, właśnie, i nie pytajcie mnie więcej! Chcę o tym zapomnieć!). Prawdopodobnie niesamowicie się takim aktem wyzwalają, po całym roku pracowitego studiowania w Skandynawii wreszcie mogą zapomnieć o szarej codzienności w Europie i stracić nad sobą kontrolę... My wszyscy obserwujemy je speszeni (lub przykrywający speszenie śmiechem i kręceniem filmiku komórką).
W klubach nocnych panuje nieustanne rykowisko. Pary ledwo co poznane zachowują się, jakby spędziły ze sobą całe lata, grupki dziewcząt szybko mieszają się z grupkami chłopców, przychodzą też typowe zakochane pary wakacyjne, które - wydawałoby się - chcą się w dyskotece schronić przed całym światem, i robią sobie pamiątkowe zdjęcia komórką wciśnięci w jakieś 30 cm kwadratowych pomiędzy barierką a stolikiem. No i są też mężczyźni. Pojedynczy, podwójni, potrójni. Wszyscy nieustannie skanują otoczenie niby to pijąc drinka. Wyżelowani, wyszykowani, nie przypominają siebie, ale za to przypominają dziesiątki innych, tak samo wyżelowanych i wyszykowanych. Przechodzą koło dziewczyn niby to dotykając je przypadkiem, mamrocząc "Hello", i mając nadzieję, że będzie to początkiem gorącego romansu na publicznej plaży. W niektórych dyskotekach jest też coś, co nazywam şöför bölümü, czyli częścią dla kierowców. Panowie w koszulach, z brzuszkami i sygnetami siedzą, piją colę, i obserwują. Obserwują i obserwują, a wzrok ich aż kapie od żądzy. A potem wracają pewnie do swoich żon tureckich (które już mają dość tej nocnej pracy kierowcy).
Muzyka w większości klubów jest identyczna. Zazwyczaj to około 15-20 tanecznych piosenek które aktualnie grane są wszędzie: w hotelu przy basenie, w restauracji, na płycie DVD z raftingu, jeep safari i quadów. Dzięki temu wszyscy te utwory znają i kochają, i wieczorem nie mają nic przeciwko bawienia się przy nich kolejny raz. Przynajmniej utkwią nam w głowie jako wspomnienie wakacji, i będzie można je podłożyć pod pokaz zdjęć z urlopu.
Czasami w niektórych klubach puszczane są tzw. sety didżejskie, no i bywa wtedy ciekawiej, albo po prostu wiązanka hitów tureckich, co zawsze powoduje dziki entuzjazm (i słusznie). Z racji ścisku i braku miejsca i tak ciężko tańczyć inaczej niż poza podrygiwaniem, ale za to fajnie się człowiek czuje niż przy "łup, łup".
Jest jeden, jedyny klub, gdzie muzykę grają z innej beczki, a mianowicie rockowy "The Doors", choć przyznam szczerze, tam też się zepsuli i puszczają wciąż to samo.
Czego brakuje? Większej różnorodności. Muzyki oryginalnej, starszej, albo z innych krajów niż Norwegia i USA. W Alanyi wszystko się kopiuje - i niestety widać to także w temacie nocnej zabawy.
Takie rytmy łączące pokolenia i inne gusta zdarzają się w tych "starterkach", czyli w miejscach, gdzie nie ma typowej sceny do tańca, a są raczej stoliki, wokół których robi się wężyki - albo na które się wskakuje. Moim ulubionym klubem tego typu jest miejsce o nazwie Queen's Garden, gdzie zawsze jest tak samo - i to jest piękne. Na wielkim placu rozstawione stoliki, na fotelach bujające się 20-latki, 30-latki i 40-latki, a nawet i starsi! Wszyscy z niebiańskim zadowoleniem wymalowanym na twarzy, bo grają i Toma Jonesa, i Bon Joviego, i Britney, i jakieś skandynawskie hiciory, i Lambadę, i Tarkana. Nawet jeśli wyżelowani kelnerzy wskakują na bar i niczym Chippendales kręcą pupami, to jest to wszystko w takiej żartobliwej, lekkiej konwencji. Często też robią manewr z gaszeniem świateł - rozdając w międzyczasie wszystkim gościom zimne ognie. A potem cała sala śpiewa z nami machając tymi ogniami w dłoniach - i to jest piękne ;)
A kluby z muzyką turecką? I jeszcze więcej - na żywo? Ich jest niewiele, ledwo kilka, w takiej uliczce równolegle biegnącej nad portową promenadą. Pochowane i przygłuszone przez dyskoteki na dole, nie zawsze łatwe do odkrycia. Ale warto tam czasem wpaść i zobaczyć jak się bawią Turcy obu płci, a może i dołączyć do nich. Na pewno też będzie mniejszy tłok... choć nie zawsze - miejsce zwane "Cello" zawsze pełne.
Całonocne szaleństwa jak już się zaczęły o tej pierwszej w nocy, to po trzeciej wygasają. Ile w końcu można tańczyć na barze bez biustonosza? Ile można to oglądać? Pora wracać. Na spacerujące do hoteli dziewczyny czyhają Turcy z komentarzami po turecku (myśląc, że nic nie rozumieją i nie odpowiedzą) oraz taksówkarze. Wsiadamy i jedziemy - za pięć minut jesteśmy już we własnym łóżeczku, a w głowie wiruje od decybeli i obrazów.
Następnym razem wypiję zimne piwo we własnym domu.
A na koniec kilka porad:
- Dziewczyny, jeśli zakładacie bluzkę z cekinami to lepiej nie spacerujcie po mieście same, chyba że pragniecie zaczepek ;)
- Na dyskoteki lepiej wybierać się w dużej grupie, najlepiej mieszanej (dziewczyny + chłopacy).
- Dziewczyny w 2-3 osobowych grupach najlepiej niech nie zapoznają się z chłopcami na dyskotekach. Turecki dystans dla Waszego komfortu psychicznego wskazany. Po prostu traktujcie ich jak powietrze.
Queen's Garden
Havana
Hi baby!
Powrót do domu. Alanya by night.
czwartek, 6 września 2012
WRZEŚNIOWE ALANYA NEWS
Gorąco, strasznie gorąco. Nadal! We wrześniu. W tym roku upały zaczęły się późno i najwyraźniej nie odpuszczą tak szybko. Piasek nadal parzy mnie w stopy więc na plażę nie chodzę, zresztą czasu nie ma za bardzo. A jak już był to - ups - dopadła mnie ta sama bakteria, która zdziesiątkowała Króla Pomarańczy i znajomych jakieś dwa miesiące temu, i leżałam sobie omdlewająca przy zasłoniętych oknach, nie mając siły nawet na spanie.
Na szczęście równie szybko przyszło, jak i szybko poszło (bez wizyty na ostrym tureckim dyżurze się nie obeszło). Teraz staram się trzymać dietkę, dużo spać (ale spać się nam wszystkim chce jakoś strasznie; czyżby przesilenie sezonowe) - i ogólnie na siebie uważać.
W międzyczasie przypomniało mi się, że blog polega na tym, że czasem należy dodawać na nim notki, i postanowiłam wrzucić Wam kochani Czytelnicy parę fajnych, słonecznych zdjęć z dnia wolnego WCZEŚNIEJ - czyli o ile się nie mylę sprzed 2 tygodni temu (czas leci teraz szybko niesamowicie). Moja słowacka przyjaciółka, pracująca tu (a jakże) jako rezydentka, zaprosiła mnie na śniadanie w tureckiej knajpce na wzgórzu Kale. Wspięłyśmy się tam chyba w południe, padając z głodu i gorąca, i od razu rzuciłyśmy na to, co nam właścicielka zaserwowała na stół. Wiatr powiewał delikatnie, i można było wreszcie - na spokojnie - pogadać!
Na pociechę po tym krótkim wpisie dodam tylko, że nowa wersja tur-tur bloga w przygotowaniu - będzie BARDZO inaczej i BARDZO dobrze :)
Bohaterstwo dnia: zjedzenie tego śniadania. Była to jedna (słownie: jedna) porcja, z domówionymi jajecznicą (drugi plan) i menemen (pierwszy plan, z wbitą moją łyżką). Jak widać w spektaklu wystąpiły też sigara borek, śmierdzący kozi ser w paru odsłonach, dżem, kabak tatlisi (dynia na słodko), masło, oliwki i inne cuda - wszystkie domowej roboty. Do tego sok z pomarańczy wyciskany i herbata. Dużo herbaty.
Skylar puszcza oko przy śniadaniu do czytelników Tur-tur bloga. Jeszcze szczupła - przed śniadaniem.
Z cyklu klasycznych pocztówek - widok na port.
Stare chatynki wzdłuż drogi prowadzącej z Kale do plaży Kleopatry. Turecki nieład czy też fantazja jakoś tak zawsze ujmują.
Zejście ze wzgórza Kale, już nad jaskinią Damlatas. Ładnie, prawda? Eh, mieć tu willę ;)
No i jest odpowiedź na willę - a figa!
Plaża Kleopatry w pełnej krasie.
Moje ulubione tego dnia zdjęcie pod tytułem 'Holiday Romance'
Morze się aż skrzy, skrzy się...
Małoletni poszukiwacz skarbów.
Słoneczny patrol?
Obecnie mój synonim relaksu (dokładnie w takiej pozycji) :)
Chłopaki startują do dziewczyn z wody.
Plusk!
Na szczęście równie szybko przyszło, jak i szybko poszło (bez wizyty na ostrym tureckim dyżurze się nie obeszło). Teraz staram się trzymać dietkę, dużo spać (ale spać się nam wszystkim chce jakoś strasznie; czyżby przesilenie sezonowe) - i ogólnie na siebie uważać.
W międzyczasie przypomniało mi się, że blog polega na tym, że czasem należy dodawać na nim notki, i postanowiłam wrzucić Wam kochani Czytelnicy parę fajnych, słonecznych zdjęć z dnia wolnego WCZEŚNIEJ - czyli o ile się nie mylę sprzed 2 tygodni temu (czas leci teraz szybko niesamowicie). Moja słowacka przyjaciółka, pracująca tu (a jakże) jako rezydentka, zaprosiła mnie na śniadanie w tureckiej knajpce na wzgórzu Kale. Wspięłyśmy się tam chyba w południe, padając z głodu i gorąca, i od razu rzuciłyśmy na to, co nam właścicielka zaserwowała na stół. Wiatr powiewał delikatnie, i można było wreszcie - na spokojnie - pogadać!
Na pociechę po tym krótkim wpisie dodam tylko, że nowa wersja tur-tur bloga w przygotowaniu - będzie BARDZO inaczej i BARDZO dobrze :)
Bohaterstwo dnia: zjedzenie tego śniadania. Była to jedna (słownie: jedna) porcja, z domówionymi jajecznicą (drugi plan) i menemen (pierwszy plan, z wbitą moją łyżką). Jak widać w spektaklu wystąpiły też sigara borek, śmierdzący kozi ser w paru odsłonach, dżem, kabak tatlisi (dynia na słodko), masło, oliwki i inne cuda - wszystkie domowej roboty. Do tego sok z pomarańczy wyciskany i herbata. Dużo herbaty.
Skylar puszcza oko przy śniadaniu do czytelników Tur-tur bloga. Jeszcze szczupła - przed śniadaniem.
Z cyklu klasycznych pocztówek - widok na port.
Stare chatynki wzdłuż drogi prowadzącej z Kale do plaży Kleopatry. Turecki nieład czy też fantazja jakoś tak zawsze ujmują.
Zejście ze wzgórza Kale, już nad jaskinią Damlatas. Ładnie, prawda? Eh, mieć tu willę ;)
No i jest odpowiedź na willę - a figa!
Plaża Kleopatry w pełnej krasie.
Moje ulubione tego dnia zdjęcie pod tytułem 'Holiday Romance'
Morze się aż skrzy, skrzy się...
Małoletni poszukiwacz skarbów.
Słoneczny patrol?
Obecnie mój synonim relaksu (dokładnie w takiej pozycji) :)
Chłopaki startują do dziewczyn z wody.
Plusk!
Subskrybuj:
Posty (Atom)