czwartek, 29 kwietnia 2010

MAŁA OPOWIEŚĆ O TURECKIEJ HIPOKRYZJI

Temat długo czekał na omówienie na łamach tego bloga. Przemykał dotychczas w niektórych tekstach, tak ledwo ledwo, niezauważenie, na marginesie. No, nie owijajmy w bawełnę - po prostu obawiałam się pisania o tureckiej hipokryzji. Podejrzewam, że niezależnie od tego, co bym napisała, już za sam tytuł dostałabym od "Prawdziwych Turków" tak zwane... bęcki. Dlatego piszę ten tekst będąc w Polsce, w bezpiecznej odległości :)

Tli się we mnie nadzieja, że oprócz "Prawdziwych" są jeszcze normalni Turcy, nie bojący się przyznać do swoich wad i przywar. Taaak - są na pewno tylko nie mówią tego głośno. W duchu... tureckiej hipokryzji właśnie.

Definicja w Wikipedii zdaje się ujmować istotę rzeczy: link
Jak wszystko, hipokryzja ma wiele odmian. Od najlżejszej, do takiej, z którą pogodzić się ciężko nam, wychowanym nieco inaczej.

Mój pierwszy sezon w Turcji. Turcy z pracy płci obojga - niezwykle ciepli, przyjaźni, sympatyczni. Cieszę się, że mam tylu przyjaciół! Wszyscy niemalże noszą mnie na rękach, obrzucają mnie komplementami! Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Jak tu nie wracać do tak wspaniałych ludzi?

Turcy bez opamiętania szafują słowami "przyjaciel", "zaufany", "najważniejszy". Niekoniecznie musimy kogoś lubić, żeby obsypywać go komplementami, tytułami "kwiateczek", "piękność", "serce". Tak jest milej, weselej, przyjemniej. Poza tym, jeśli będziemy po stokroć powtarzać znajomej, że taka jest wspaniała, że tak ją uwielbiamy, a nuż pomoże nam potem wyśledzić byłego chłopaka?
Po co zdradzać się z tym, że nie możemy na daną osobę patrzeć, po co przyznawać, że ona nas mierzi, działa nam na nerwy, drażni? Nie warto psuć atmosfery... prawda kwiatuszku?

Turcy kłamią na potęgę. Sami te drobne kłamstewka, które "nikomu nie szkodzą", tylko po prostu czynią rzeczywistośc łatwiej przyswajalną, nazywają pembe yalan (różowe kłamstwa). W rzeczywistości przejawiają się one niemal w każdym aspekcie życia. Począwszy od okresu nastoletniego kłamie się rodzicom na temat przyjaciół, chłopców i tego, co robiło się w szkole i po szkole. Potem kłamie się w dorosłym świecie, unikając stawania twarzą w twarz z wydarzeniami bolesnymi, przykrymi, niewygodnymi. Kłamie się w pracy, w biznesach, interesach. Kłamie się narzeczonym, żonom, mężom. Kłamie się znajomym, że nie ma nas w domu, nie ma nas w mieście, że rozładował nam się telefon... i tak dalej.

Istotą jest zamiana komunikatu negatywnego na pozytywny. Nieważne, że niezgodny z prawdą.

Zamiast:
- Nie mam ochoty się z Tobą spotkać.
Jest:
- Zadzwonię jutro! (a potem nie dzwonienie)

Zamiast:
- Nie mogę ci pożyczyć pieniędzy
Jest:
- W porządku (a potem nie odbieranie telefonu)

Zamiast:
- Nie mamy dla was pokoi w hotelu.
Jest:
- Poczekajcie pół godziny (granie na zwłokę)

Zamiast:
- Zupełnie się z tobą nie zgadzam.
Jest:
- Uhmmm uhmmmm. No ale opowiadaj, co słychać?

Zamiast:
- Jestem zajęty, a w ogóle właśnie oglądam pasjonujący film.
Jest:
- Jasne, wpadnij! Już nastawiam herbatę!


Turcy są do różowych kłamstewek tak przyzwyczajeni, że tworzą je i wypowiadają bezwiednie. W końcu już od dziecka, a bardziej od okresu nastoletniego muszą wciąż udawać kogoś innego tak aby nie narazić się na krytykę. Zresztą często problem zaczyna się od rodziców. Nie wypada im się sprzeciwić, nie wypada podważyć ich autorytetu (mam tu na myśli mniej lub bardziej tradycyjne rodziny, oczywiście). Paradoksalnie miłość i szacunek wyraża się właśnie w ten sposób. Dlatego młodzież przyzwyczaja się, aby rodzicom grzecznie przytakiwać - a na boku robić swoje. Najważniejsze, żeby się nie zorientowali.
Czymś co szczególnie mnie uderzyło jako charakterystyczny przejaw hipokryzji jest zjawisko "chodzenia ze sobą" czy też "mieszkania razem". Występuje nagminnie - tj. pary zachowują się jak znane nam, europejskie. Z jedną niewielką różnicą... rodzice na ogół niczego nie są świadomi. Dziewczyna oficjalnie mieszka z koleżankami, chłopak z kolegami. Kiedy mamie czy tacie zechce się odwiedzić pociechę, naprędce usuwa się z mieszkania ukochaną/ukochanego wraz z wszelkimi demaskującymi dowodami, jak pianki do golenia, buty i tym podobne. Dotyczy to nawet osób "grubo" po dwudziestce.


Z hipokryzją turecką mamy też do czynienia, jak wspomniałam, w pracy. Raz miałam z tego powodu wręcz poważne załamanie w mojej niezwykle oszałamiającej "karierze"... a wystarczyłoby powiedzieć wprost, że sytuacja nie jest zadowalająca. Poinformować, że ma się zamiar podjąć odpowiednie działania. O ile życie byłoby prostsze!
Niestety najczęściej dowiadujemy się o tym ostatni. I to od osób trzecich.

Wiąże się to ze skłonnością Turków do odwlekania momentu powiedzenia bolesnej prawdy... tak długo, jak to możliwe. Tak jakby bali się sprawić komuś przykrość, ból - znany jest na przykład organiczny wręcz strach mężczyzn przed łzami kobiet. Czują się bowiem od razu winni, jakby to oni je skrzywdzili (i pewnie nierzadko słusznie :)) !

Dlatego generalnie Turcy czekają do ostatniej sekundy, kiedy już nic nie da się zrobić. Wtedy zmuszeni sytuacją umawiają się z delikwentem na herbatkę, rozmawiają pół godziny o rzeczach niezwykle nieistotnych, a na końcu ociągając się, z wyraźną niechęcią - wyjawiają powód spotkania (np. nie zamierzam już z Panem współpracować, czy zwalniam cię).

Turecka hipokryzja przejawia się też oczywiście w niechęci do bycia innym. Jeśli w rodzinie zdarzyło się coś "nietypowego" (na przykład pozamałżeńskie dziecko), zamiata się sprawę pod dywan, bo przecież "co ludzie powiedzą?". Oczywiście z czasem otoczenie się domyśli, wysnuje wnioski, będzie wiedzieć. Ale my uparcie udajemy, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ba, wręcz sami nabieramy przekonania, że nasza wersja wydarzeń jest jedyną słuszną. Nie naruszamy społecznego tabu.

Wywrotowe poglądy?

Najlepiej nie chwalić się nimi publicznie. Nawet nie w pracy, nie na kawie ze znajomymi. Wszyscy spojrzą na nas dziwnie - z choinki się urwaliśmy?
Powyższe przetestowałam jako cudzoziemka. Mnie, jako cudzoziemce, więcej wypada. Zawsze można powiedzieć, wytłumaczyć, załagodzić, po prostu nie jestem "stąd", jestem yabancı. Obca.

Ale Turkom?
Wszyscy muszą kochać Ataturka. Więc kochają. Zresztą spróbowaliby nie! - krytykom pierwszego prezydenta Republiki grozi więzienie.
Wszyscy są fanami armii jako strażnika laickości państwa. Spróbowaliby nie - nazwani by zostali zacofanymi islamistami i zwolennikami szariatu :)

Oczywiście powyższe nie tyczy się nowoczesnych środowisk wielkomiejskich, artystycznej bohemy, ludzi niezależnych, wykształconych, twórczych albo po prostu popularnych - im więcej wolno, tak jak cudzoziemcom. Takie osoby przecież funkcjonują dzięki różnorodności. Kiedy transwestyta Bulent Ersoy powiedział, że swojego syna nigdy nie posłałby do tureckiej armii, w kraju niemalże zawrzało... a potem wspaniałomyślnie wybaczono. Bo komuś, kto zmienił płeć, wybaczyć można więcej, niż normalnemu zjadaczowi chleba...

Więc Turcy się boją. Wychylić. Powiedzieć coś niewygodnego, innego, oryginalnego. Owszem, mówią - ale w kuluarach, w czterech ścianach, w pewnym otoczeniu. Zwierzają się z błyskiem w oku, opowiadają, krytykują, denerwują się. To dlatego niektórzy Turcy tak bardzo lubią nas, cudzoziemców. Widzą, że nas nie przerażają tematy "pod prąd", wręcz sami je prowokujemy. Mogą trochę odpuścić, odłożyć maski, na chwilę pomyśleć o tym, co naprawdę sądzą na dany temat. Mogą być sobą, normalnymi, niedoskonałymi osobami. Przedstawicielami równie niedoskonałego narodu.


Rozmawiamy, dyskutujemy. A potem... dzwoni telefon. Jeden sygnał, drugi, trzeci. Nie odbierają. Albo ściszają dzwonek.
- Kto to? Pytamy zafrapowani.
- A, jeden taki. Obiecałem mu pożyczkę/spotkanie ale nie mam pieniędzy/ochoty.

niedziela, 25 kwietnia 2010

POLSKA RADOŚĆ (chyba że Niemcy mają lepiej?)

Tak, nadaję z Polski. Nadaję z Polski próbując jednocześnie ogarnąć się trochę z tym moim szalonym entuzjazmem do tego, co zastałam. Zielone mnie pola powitały, śpiew ptaków mnie powitał, Drodzy Czytelnicy, powitał mnie festyn z balonikami, wystepem zaprzyjaźnionej orkiestry dętej :) watą cukrową, siłowaniem na rękę, i kiełbaskami z grilla za 6 zł. Powitał mnie jak zwykle brak windy na Dworcu Zachodnim i Głównym w Poznaniu, i jak zwykle jakiś chłopak zaoferował mi pomoc z wnoszeniem walizki. Powitała mnie rodzina i przyjaciele, do których pielgrzymuję teraz z tureckimi herbatkami z granatu i chałwą.

Jak tego nie kochać?!

Rzeczy negatywnych nie chcę widzieć, albo nie widzę. Jestem nakręcona pozytywnie i wszystko mi się podoba. Zresztą, kiedy się ma 3 tygodnie na naładowanie akumulatorów polskością na następnych 6 miesięcy, wiadomo, że nie można narzekać... tylko korzystać ;)

Sam lot miałam bardzo udany. Paradoksalnie udany, bo przecież ledwo ledwo po przegnaniu islandzkiej chmury. Kilka dni przed lotem zagryzałam w stresie paznokcie (co to będzie, co to będzie?), odświeżając co kilka godzin stronę moich linii lotniczych. Na szczęście nic mi nie zmieniono... Oczywiście niepewność była do ostatniej chwili - a to ze względu na typowo turecką odpowiedź pracownika linii (kiedy zadzwoniłam potwierdzić wylot):
- Taaaak - na tą chwilę wygląda że poleci. Noooo, raczej tak. Nie, nie chcę numeru rezerwacji. Taaa, na to wygląda, że polecicie.

No i polecieliśmy. Punktualnie co do minuty. Gdybym jakimś cudem była odcięta od wszelkich mediów i nic o chmurze nie wiedziała, nawet nie domyśliłabym się, co kilka dni wcześniej się działo. Lotnisko w porze nocnej umiarkowanie spokojne, jak zwykle, kolejka Niemców odprawiana tradycyjnie w ślimaczym tempie, żadnych różnic. Turbulancje też takie jak zwykle (lecąc z Turcji wypadają dokładnie w momencie podawania posiłku). Jedynie bułeczki nie były tak pachnące i świeże jak zazwyczaj, ale może się czepiam... ;)

Nie obyło się oczywiście bez obserwacji niemieckich turystów i porównywania z polskimi... W samolocie większość pasażerów to turyści biur podróży, ot, zwyczajni turyści "czarterowi".
W kolejce do odprawy cierpliwie czekali, nawet jeśli występowały (typowe) niejasności z biletami czy rezerwacjami. W samolocie cierpliwie siedzieli, nie biegali po całym samolocie, nie pili, nie podszczypywali stewardess. Byli po prostu spokojni.
Po wylądowaniu samolotu pozostali na swoich miejscach, dopóki maszyna nie przestała kołować i całkowicie się zatrzymała. Wtedy dopiero rozległy się oklaski dla kapitana (faktycznie kiedy samolot już stoi załodze nie przeszkadza to tak, jak wtedy, kiedy klaszczemy zaraz po dotknięciu kołami ziemi). Potem odpięli spokojnie pasy i zaczęli leniwie opuszczać fotele.
Mimo tej całej powolności bardzo szybko wydobyliśmy się z samolotu i odebraliśmy bagaże.

Nie, nie było to nic nowego - Niemcy zachowują się tak zawsze. Ale w takich sytuacjach od razu przypomina mi się ten słynny polski kompleks. Zwykle na wakacjach "Niemcy mają lepiej" (lepsze hotele, lepsze pokoje, lepsze autobusy, a może i - kto wie - lepszą pogodę?!)
Od razu przypomniało mi się to, co powiedzieli polscy turyści w polskim radiu w odniesieniu do islandzkiej chmury. Uwięzieni w Egipcie zostali otoczeni opieką biura podróży, które za darmo przedłużyło im pobyt w hotelach, system all inclusive i co tam jeszcze. Turyści wymieniają te zalety, mówią, że tak naprawdę jest im dobrze i są zadowoleni, na koniec dorzucając asekuracyjnie:
- Ale Niemcy mają lepiej.

Aż się zagotowałam, chcąc od razu tych szanownych państwa poinformować, że jak wiem od pracowników tureckich biur obsługujących niemieckie biura podróży - kiedy nie dało się wylecieć z wakacji do kraju, Niemcy po prostu byli zmuszeni ZAPŁACIĆ za przedłużenie pobytu w hotelu!

Jasne... ale i tak na pewno mają lepiej (w końcu Niemcy więcej zarabiają, to mogą sobie płacić, prawda? :))

Aj, ten polski kompleks na niemieckim tle - nie do pokonania.

***

Na lotnisku w Berlinie dziwne uczucia. Też jak zwykle. Wszędzie Turcy, pełno Turków. Których mowę rozumiem. A jak nie Turcy, to Polacy. Których mowę rozumiem. Niemców jakby nie widać. A ich mowę nie bardzo rozumiem.
Niezwykłe mamy czasy, doprawdy ;)

A potem już przejechałam do Polski i zaczęło się to zachwycanie i zadziwianie wspomniane na początku notki. I pewnie tak szybko się nie skończy. Polska!


IMG_8995

IMG_8986

IMG_8991

IMG_8983

IMG_9012

IMG_8999

IMG_9055

IMG_9135

IMG_9029

IMG_8998
Mniam.


środa, 21 kwietnia 2010

ALANYA NEWS

Sytuacja się normuje. Samoloty latają - co prawda nie wszystkie linie i nie wszędzie, ale najważniejsze, że jest znaczny postęp. Przy okazji co się napanikowaliśmy, to nasze! Ba, niektórzy znajomi Turcy i Turczynki już szykowali sobie plan B na życie (na wypadek, gdyby samoloty miały już w ogóle nie latać)...

Pierwotny porządek po mału jest przywracany, co oznacza że ja też mogę postępować według mojego ustalonego prywatnego planu i spędzić trzy tygodnie w Polsce, na co bardzo się cieszę. Szanowni Czytelnicy oczywiście wiedzą, że podczas tych trzech tygodni notki na blogu będą się regularnie pojawiały? To dobrze. Proszę zaglądać, wena ostatnio mi dopisuje. Co prawda na blogu to może niespecjalnie widać, ale... (nie zapeszajmy).

W związku z powyższym w niniejszej notce ostatnia "przedsezonowa" seria alanijskich zdjęć. Jak wrócę z uroczych polskich wakacji - to trzeba się będzie przeprowadzić (znowu), urządzić i rozpocząć intensywne przygotowania do sezonu. Obecne leniwe życie i ta piękna, rześka, przyjemna pogoda - znikną na calutkie pół roku...



IMG_8852
W niedzielę w Alanyi odbył się finał 46. rajdu prezydenckiego Tour of Turkey (startowano w Stambule). Po lewej: patron uniwersalny (Atatürk), po prawej: patron rajdu (prezydent Róża), pośrodku: bayrak (flaga).

IMG_8871
Widzowie zjawili się tłumnie. Przez moment nasz człowiek z Polski był trzeci (patrz: pomarańczowa koszulka)!

IMG_8893
Od rana nad miastem krążył helikopter filmujący Alanyę i okolice. Trzeba przyznać, że miasto z lotu ptaka prezentuje się godnie. Jak jakaś, nie przymierzając, turecka Riwiera.

IMG_8900
W niedzielę w Turcji na znak solidarności z Polską spuszczono flagi do połowy masztów.

IMG_8915
Telebim z relacją. Jak widać w ostatecznym rozrachunku nasi poza podium...

IMG_8932
... Ale za to polskim kibicom udało się "wyłapać" polskiego zawodnika wraz z pomocnikiem i uciąć sobie krótką pogawędkę ;)

IMG_8921
Podium. Alanya daje kolarzom co może i ma - dużą solidną kiść tutejszych bananów.

Kilka tygodni wcześniej...

IMG_7666
Niedzielne popołudnie. Kale. Panowie.

IMG_7687
Niedzielne popołudnie, 15 metrów dalej. Panie.

IMG_7660
Mutluyuz, czyli "Jesteśmy szczęśliwi". Ciekawe jak długo...

IMG_7674
Młoda parka (jak się później okazało, panna zupełnie nie-Turecka) na sesji foto.

IMG_7723
Spacer po wzgórzu Kale zupełnie inną niż zwykle ścieżką...

IMG_7718
Niby te same widoki co zawsze, ale z drugiej strony.

IMG_7719
I tu też.

IMG_7749
Kompozycja księżycowa.




PS. Dla ciekawych jak się potoczyły dalej moje losy podczas wyprawy Akdeniz-Karadeniz i z powrotem - zdjęcia w komplecie:

From Akdeniz to Karadeniz and back


(Jeśli energia mi dopisze, wspomnę w którejś z kolejnych notek parę słów o reszcie trasy).

A teraz już odskakuję od komputera. Potwierdzenia lotu doklepane, bagaż spakowany, lista zamówień od rodziny zrealizowana (waży więcej niż moje rzeczy), transfery na lotnisko do Antalyi oraz z Berlina do Poznania załatwione... Można na spokojnie wyjść do pewnej knajpy, gdzie dają najlepszy kebab adana w mieście...

Do zobaczenia w Ojczyźnie! :)

niedziela, 18 kwietnia 2010

JAK JEST? JEST DZIWNIE.

Aż nie wiadomo jak i co pisać. Od kilku dni przymierzałam się do napisania notki ale... Okazuje się, że wobec pewnych spraw ciężko ubrać myśli w słowa. Zresztą myśli tak pomieszane, że niewiadomo, jak się w tym wszystkim połapać.

Dziwnie po pierwsze, z powodu żałoby narodowej. Ze smutkiem a przede wszystkim szokiem na obczyźnie trzeba sobie jakoś radzić. Łatwe to nie jest: nie mam polskiej telewizji, znajomi Turcy dzwonią z kondolencjami, inni znajomi zapytują, czy to przypadkiem nie jakiś spisek. Tak, zauważyłam już kiedyś tą turecką tendencję do szukania spisku we wszystkim, co dokoła się dzieje... Siedzi to to głęboko w umysłach i nie daje się zbyć nawet racjonalnymi argumentami.
Dziwnie też dlatego, że będąc tutaj, poza granicami kraju, po raz pierwszy chyba tak wyraźnie odczuwam swoją polskość. Widzę to gdy ja z ciemnymi okularami na nosie, przygaszona, ubrana na czarno, wychodzę na pełne słońca ulice Alanyi, a tam życie po prostu toczy się dalej i turyści w sandałkach wracają zaróżowieni z plaży, a sprzedawca t-shirtów znów próbuje komuś sprzedać fantastycznej jakości bawełnę za 3 euro.
Zauważyłam pewną prawidłowość, a może przeczytałam gdzieś i od razu uznałam, że dotyczy mnie - dłużej przebywając za granicą człowiek bardziej identyfikuje się ze swoim krajem. Owszem, nie doszłam jeszcze do etapu owijania się we flagę biało-czerwoną czy słuchania z rozrzewnieniem polskich piosenek biesiadnych; przecież tak naprawdę jestem tu stosunkowo krótko.
A jednak... będąc "na obcej ziemii" bardziej czuję się Polką niż (paradoksalnie) dotąd mieszkając w Polsce. Z zapałem poprawiam Turków, jeśli opowiadają bzdurne historie i stereotypy na temat naszego kraju, nie mówiąc już o wytrwałej krucjacie przeciwko myleniu Polaków z Rosjanami. O swojej Ojczyźnie mówię jak najlepiej, uświadamiając sobie jednocześnie, jak mało o Polsce wiem (i że jak najszybciej powinnam tą niewiedzę nadrobić).
Mam nadzieję, że będę mogła głosować w wyborach, co mnie samą zaskakuje, bo zazwyczaj byłam dość neutralna politycznie.
Jak widać, świat się zmienia - i ja też :)

Dziwna jest ta islandzka chmura. Zastanawiam się, co się jeszcze przez nią wydarzy. Sezon zapowiadał się tak dobrze. Każdy porządny tutejszy przedsiębiorca wyłożył mnóstwo pieniędzy na remonty i rozbudowy. Wszyscy powtarzają wciąż, że "widoki na sezon są obiecujące". W zimie przecież było tu tylu turystów! Niektórych hoteli w ogóle nie zamknięto!
I teraz, u progu sezonu lato 2010, chmura islandzka. Samoloty stoją, turyści w hotelach siedzą. Nie ma ruchu, po prostu stanęło. Zmartwieni codziennie wertujemy internetowe serwisy, gazety, prognozy - ile to jeszcze potrwa? Jeśli odejdzie znad Europy, w następnej kolejności przejdzie nad Turcję... Na jedno wychodzi - samoloty latać nie będą.
Nigdy nie miałam pamięci do liczb, dlatego od razu ulatują mi z głowy te wszystkie szacowane straty. Zresztą wystarczy zajrzeć do pierwszej lepszej gazety. Rośnie stres - jak bardzo to w nas uderzy? W końcu ja i moje otoczenie, żyjemy dzięki ruchowi lotniczemu. Nie ma samolotów, nie ma turystów. Nie ma turystów, nie ma pracy. A sezon jest krótki - nie trwa cały rok. Opóźniony start sezonu, to znów bolesne straty dla naszych kieszeni - mniejsza wypłata, mniejsza pensja. Bezrobocie. Włos się jeży.

Mam nadzieję, że to tylko takie panikowanie. Że wszystko się, jak to mówią, rozejdzie. I latać będzie można bezpiecznie. Jednocześnie egoistycznie cieszę się, że nie wydarzyło się to w środku lata, tylko teraz, kiedy ja jeszcze nie pracuję.
A z drugiej strony egoistycznie martwię się o mój czwartkowy lot do Berlina. Stamtąd drogą lądową mam się udać na upragnione 20 dni do Polski.

No i jak ja się udam?
No...? Czy mi się udać uda?


ps. Z ostatniej chwili:
W Alanyi po południu miał miejsce finał Prezydenckiego Rajdu Kolarskiego Turcji - Polacy w czołówce. Flagi w Turcji są dzisiaj w dniu pogrzebu zgodnie z zapowiedziami spuszczone do połowy masztów.

wtorek, 13 kwietnia 2010

NOTATKI Z ANKARY

Jechałam z Alanyi do Ankary przez noc, tak, żeby mieć cały dzień na zwiedzanie stolicy. Kiedy drzemałam rozłożona na dwóch wygodnych fotelach autobusu, budziłam się co jakiś czas kontrolnie, lekko otwierając oczy - a za oknem po prostu step. Wciąż i wciąż. Równa jak stół powierzchnia dla niepoznaki przykryta mgłą. W końcu był to pewnie wczesny ranek. Czułam się jak we śnie. A może i w nim byłam.

Wreszcie po ósmej dotarliśmy na dworzec. Wcześniej jak nożem uciął skończyła się mgła - wyjechaliśmy z niej jakbyśmy nagle wynurzyli się ze sklanki pienistego mleka.

Zimno. Skończył się świat palm i radośnie przygrzewającego słoneczka. Żadne prognozy pogody nie przygotowały mnie na tak przenikliwy chłód - szybko owinęłam się szalem i szczelnie zapięłam kurtkę - ale to oczywiście nie wystarczyło. Wszędzie mijali mnie ludzie w zimowych płaszczach...

W ankarskim metrze szok - ależ tu młodych ludzi! Praktycznie cała kolejka była ich pełna. Nie, żeby byli w przewadze, po prostu byli TYLKO I WYŁĄCZNIE młodzi, modni, nowocześni. Chłopacy, dziewczyny. Po chwili szybka kalkulacja: w Ankarze mieszka jakieś 4 miliony ludzi, samych uniwersystetów jest chyba z 10! A poza tym Turcja to społeczeństwo młode... sprawa jasna.

Zwiedzając Anıt Kabir nie czuję się w ogóle zaskoczona. Jest dokładnie jak na zdjęciach: monumentalne mauzoleum Ataturka z szerokimi alejami, rzeźbami i płaskorzeźbami nawiązującymi do antyku. Dużo zieleni.
Na wejściu ochrona chce mnie pozbyć mojego malutkiego statywu do aparatu. Ładują mi do przechowalni, prosząc o nazwisko. Są zaskoczeni, że jestem cudzoziemką, i że nijak nazwiska nie potrafią zapisać. W odpowiednim momencie pojawia się Pułkownik (a może Sierżant?), który wybawia mnie z opresji.
- Dzięki naszemu dowódcy może pani zabrać statyw do środka.
Och, łaskawy dowódco!

Niedziela, więc mnóstwo tureckich rodzin wybrało się tu na spacer, nie mówiąc o turystach. I jedni i drudzy robią sobie zdjęcia na tle wyrytych w marmurze przemówień Wodza. Gdzieś pomiędzy nimi na wielkiej przestrzeni dziedzińca mauzoleum robi kółeczka pan na wózku czyszczącym - tak jakby to był korytarz biura. Żaden zbędny pyłek nie ma tu racji bytu.
Na każdym roku wyelegantowani żołnierze pilnują porządku i odpowiedniej atmosfery w Mauzoleum.
A potem odwiedzam sklep z pamiątkami: krawaty, zapinki, książeczki, serwetki, i co tylko jeszcze można sobie wyobrazić - z podpisem lub/i wizerunkiem Wielkiego Aty. Nie mówiąc już oczywiście o książkach, w tym tak ciekawych, jak np. Podręcznik geometrii - jego autorstwa.

Z mapą w ręce ruszam dalej - chcę dotrzeć do dzielnicy Ulus, na Hisar (wzgórze zamkowe). Po drodze mijam Park Młodości, czyli oazę zieleni, sztucznych stawów i fontann, ławeczki, wesołe miasteczka - wszystko ogrodzone i ochronione. Bezpiecznie i przyjemnie. Zaglądam też na stację kolejową (niestety podróż koleją, z racji ponoć chronicznych i skandalicznych spóźnień - przy innej okazji).
Zupełnie niezamierzenie przechodzę całą trasę do Ulus na piechotę! Nagle robi się bardzo, bardzo turecko. Szerokie aleje i ulice robią się coraz węższe, a autobusy miejskie zastępują małe dolmusze. Na chodnikach sprzedawcy wszystkiego ze straganikami na kółkach, coraz więcej kobiet w chustkach. Jestem na miejscu.
Oglądam resztki meczetu Hacı Bayram Camı, modlących się w namiotach nieopodal ruin wiernych (2 namioty dla kobiet i mężczyzn) i niesamowity widok który rozpościera się zaraz obok: na wzgórze Zamkowe i wielką dzielnicę gecekondu. Gecekondu to całe osiedla półlegalnych domków - na mocy niedoskonałego prawa budowlanego w latach zdaje się 70. domek sklecony w ciągu jednej nocy nie mógł być zburzony. A więc stoją tak sobie do dzisiaj, ledwo się trzymając, ciągle mieszcząc duże biedne tureckie rodziny.

Wspinam się na Hisar, ignorując zaczepki - no tak, na pewno budzę sensację, nie dość że sama, z plecakiem (ewidentnie turystka) i do tego jeszcze w nierozsądnie rozpuszczonych włosach. Ciągle nie wiem ile mi brakuje do szczytu wzgórza - lubię niespodzianki, więc nie pytam się nikogo o drogę (tak najbardziej lubię odkrywać nieznane mi miasta; wiem, że brzmi to dziwnie).
No i docieram - kręte uliczki, stragany, babcie sprzedające torebki z plecionego sznurka - jeszcze tylko parę stopni - jest baszta i na samej wzgórze - nieprawdopodobny, zapierający dech w piersiach widok na całe miasto. Dopiero teraz widać, jakie jest ogromne. Jak i wszędzie tu też pełno turystów. I dwaj tureccy chłopcy przyglądający się mojemu aparatowi:
- Abla (siostro)! Zrób nam zdjęcie!

Zakwasy w nogach dają się we znaki ale drałuję wytrwale dalej. W drodze na Kızılay mijam Ankarską Operę, potem udaje mi się podjechać na gapę autobusem (wsiadam nie do tego co trzeba, ale kierowca nie chce pieniędzy, tylko wysadza mnie na odpowiednim przystanku, dając wskazówki jak dojść).
I nagle jestem w zupełnie innym świecie. Znów ci młodzi ludzie, zatłoczone ulice, sklepy, sklepy, sklepy. Uderza mnie podobieństwo tej części Ankary do pozostałych znanych mi tureckich miast. To znów te szerokie ulice z przejściami nadziemnymi, wszędobylskie dolmusze, sygnały klaksonów, sprzedawcy simitów, McDonalds i BurgerKing wypchane po brzegi. No i zawsze obecne tanie sklepy z ciuchami. Tych markowych - wyjątkowo mało. Podejrzewam że, tak jak w Antalyi, Adanie czy gdzie indziej - znane firmy siedzą sobie spokojnie w równie zatłoczonych centrach handlowych.

Poszłam jeszcze do Meczetu Kocatepe. Wielki, z czterema minaretami. Z zewnątrz robi bardzo spokojne wrażenie. Na dodatek akurat odbywał się przed nim pogrzeb. Gdzieś dalej, na placyku, amatorzy tańca nowoczesnego ćwiczą figury breakdance'u.
Po wizycie w meczecie i dokładnym przestudiowaniu za pomocą obiektywu aparatu wielkiej świecącej kuli zwieszającej się ze stropu, postanawiam jeszcze przejść się do "osławionego" sklepu w podziemiach meczetu. Zaznaczył to nawet mój pognieciony przewodnik, dodając, ze centrum handlowe jest bardzo nowoczesne... lekka przesada.
W gruncie rzeczy sklepy mieszczące się w meczetach nie są niczym nadzwyczajnym. Kolejny wyraz muzułmańskiego praktycznego podejścia do życia. Meczet, meczetem, ale przecież podziemia można jakoś wykorzystać - taka wielka przestrzeń. Dlatego często lokuje się tam parkingi (dobra rzecz w centrum wielomilionowej metropolii!) albo właśnie sklepy. Oczywiście - bez niemoralnych aktykułów typu alkohol i tym podobne.

Jeszcze tylko parę rundek po zatłoczonych zaułkach pełnych barów, internet cafe, szybkich kafejek z przekąskami, kiczowatymi bluzkami i sukienkami na lato... i robi się wieczór.

piątek, 9 kwietnia 2010

Z BIAŁEGO NAD CZARNE I Z POWROTEM oraz o urokach samotnych podróży

Wróciłam. Gdzie byłam? W skrócie wyglądało to mniej więcej tak:


Wyświetl większą mapę


Jak widać zaczęłam z Alanyi (Akdeniz, czyli Morze Białe), przejechałam do Ankary, potem do Safranbolu, "dotknęłam" Morza Czarnego w Amasrze, potem dojechałam przez Ankarę do Amasyi i pojechałam przez Sivas do Kapadocji, zaczynając od Kayseri. Cała trasa liczyła w sumie około 2548 km (tylko poruszanie się z miasta do miasta, nie licząc krążenia po okolicy oczywiście). Zabawa zaczęła się w sobotę wieczorem, a skończyła wczoraj - w czwartek - też pod wieczór.
Wygląda na szaleństwo? Tym bardziej, że jako środek lokomocji służyły mi wyłącznie tureckie autobusy? Nie mówiąc już o tym, że jechałam sama...

Zapewniam, że wcale nie było tak źle. Wprost przeciwnie - znakomicie. Jak to w każdej podróży: wrażenia bezcenne. Ze wzgędu na to, że była to moja trzecia samotna wycieczka w Turcji (po Stambule, oraz Cyprze z Silifke i Adaną), pokuszę się o parę refleksji.

1. Transport
Dzięki tureckim autobusom można dojechać w każdy zakątek Turcji wygodnie, tanio i bezproblemowo. Dokądkolwiek nie pojechałam, zawsze trafiałam na mniejszy lub większy dworzec, gdzie już wypatrywali mnie naganiacze, gotowi sprzedać mi bilet niemal wszędzie. Przez tych kilka dni nigdy nie czekałam na autobus - ten autobus zawsze po prostu był, albo planowałam sobie podróż wcześniej (już kupując bilet), co od razu załatwiało sprawę organizacji czasu.
O standardzie autobusów pisałam wielokrotnie; ale i przypomnę: kawka, herbatka, woda, napoje gazowane i ciasteczka, chusteczki nawilżane - w cenie biletu. Wygodne fotele, często z wbudowanymi w oparcia telewizorkami. Miejsca numerowane, kobiety koło kobiet, panowie koło panów. Mi na ogół trafiały się miejsca koło dużych i bardzo gadatliwych (czytaj: ciekawskich) starszych pań w chustkach, co trochę utrudniało sprawę. Dlatego szybko nauczyłam się marudzić (jak Turczynka) podczas kupowania biletu: a to, że chcę miejsce pod oknem, a to, że chcę sama... jak było - dawali bez problemu.

2. Noclegi
Dwa spędzone w trasie (w autobusie), pozostałe trzy odpowiednio w: Ankarze, Kayseri i Avanos. Gościli mnie Polacy, bo jakże by inaczej :) - za co wszystkim serdecznie dziękuję :) Oczywiście gdyby potrzeba była, mogłabym przenocować w tanim hotelu czy pansiyonie, adresy są w dobrych przewodnikach wraz z cenami (miałam przygotowanych kilka opcji). Standardem jest śniadanie wliczone w cenę noclegu.

3. Informacje turystyczne
Nauczyłam się z nich korzystać. Akurat miejsca które odwiedzałam były w punkty informacji zaopatrzone. Dają tam mapki, folderki, udzielają rzetelnej informacji o autobusach, połączeniach, miejscach wartych zobaczenia - i to oczywiście po angielsku (sprawdziłam!)

4. Bagaż
Zwiedzając jakieś niewielkie miasteczko, co zawsze zajmuje nam od kilku godzin do połowy dnia, możemy bezpiecznie przechować bagaż na dworcu. Przechowalnie nazywają się dla niepoznaki tajemniczo: EMANET - dlatego właśnie długo, długo nie korzystałam z nich nie mając zielonego pojęcia, że to oznacza właśnie przechowalnię. Opłata jest doprawdy groszowa - 1 czy 2 liry za cały dzień.

5. Jedzenie
Nie będę ściemniać; zależało mi na małych kosztach podróży. Z racji że większość przygotowanej sumy miałam na bilety autobusowe (wydałam na to równe 200 lira), oszczędzanie musiało się odbyć kosztem jedzenia właśnie. Dlatego nie stołowałam się w knajpach, w których zapewne dane by mi było skosztować całego piękna lokalnej kuchni (w końcu np. ta nad Morzem Czarnym bardzo się różni od tej śródziemnomorskiej), tylko kupowałam coś "na ząb", żeby przetrwać. Z tym jak wiadomo w Turcji nie ma problemu - małych lokant jest pełno, a choćby na postoju w trasie w środku nocy można zjeść nawet zupę (i do tego kopę chleba) za jakieś 2 liry. W Turcji z głodu na pewno się nie umrze.

6. Ludzie a samotna kobieta w podróży
Turcy ciekawskim narodem są. Zawsze zwracają uwagę na yabancı, obcego, nawet jeśli ów stara się wtopić w otoczenie. Pytania skąd jestem i co w tym miejscu robię były codziennością, i zadawali mi je nawet panowie sprzedający bilety na dworcu. Nie mówiąc już o pasażerkach autobusów. Jedynie uparcie milczący są zawsze stewardzi we wspomnianych autobusach, widocznie nie takie rzeczy już widzieli; zresztą oni mają inne obowiązki (takie jak roznoszenie ciasteczek i nalewanie kawy).
Łatwiej jest się "zgubić" w dużych miastach (Ankara, Kayseri), tam turystka z plecakiem nie budzi aż takiej sensacji (chociaż, między bogiem a prawdą, i tak uwagę na siebie zwraca).
Ciekawe, że wielokrotnie kiedy przeszłam z kimś na bardziej osobiste tematy od razu pytano mnie, czy mój chłopak nie ma nic przeciwko mojemu podróżowaniu. Rozmówca był wręcz zszokowany, że Król Pomarańczy (bądź co bądź Turek!) pozwolił mi samej jechać!
Nie wiedziałam jak odpowiedzieć na takie pytanie - spróbowałby mi przecież czegokolwiek zabronić ;) Niestety, obowiązki przeszkodziły mojemu chłopcu towarzyszyć mi w drodze, ale nie oznacza to automatycznie, że miałby ingerować w mój wyjazd! Ba, razem siedzieliśmy nad mapą i obmyślaliśmy trasę...
Stwierdzam więc, że Król Pomarańczy to nie-Turek - bo to nie pierwszy już raz łamie stereotyp tureckiego nadopiekuńczego macho (ale temat macho i tureckiego chłopca w związku z Polką niech czeka z omówieniem na zupełnie inną okazję).

7. Bezpieczeństwo i język turecki
Po długich rozmyślaniach dochodzę do wniosku, że chyba nie zapuściłabym się sama w niektóre miejsca, gdybym nie znała chociaż podstaw tureckiego. Nie czułabym się zbyt pewnie. Znajomość lokalnego języka niesłychanie ułatwia sprawę, bo przecież ciężko podejrzewać, żeby spotkani w drodze wieśniacy czy mieszkańcy małych miasteczek znali języki obce (poza "Hello! Deutsch?"). Podobnie zresztą jak w Polsce.
Myślę, że gdyby nie turecki, mogłabym mieć problem ze znalezieniem odpowiedniego busa, kupieniem odpowiedniego biletu, spytaniem o drogę i uzyskaniem zrozumiałej odpowiedzi. Dałoby radę, ale trudniej, i pewnie dużo bardziej bym się stresowała. Za to nie jest to w ogóle problemem w dużych miastach, czy miejscach uczęszczanych przez turystów - tam bez wątpienia wystarczy angielski.
Podróżowanie po Turcji, kiedy jest się samotną yabancı jest bezpieczne. Spotykani po drodze ludzie są życzliwi, można poprosić ich o pomoc czy gościnę, na ulicach nie widuje się tzw. hołoty pijącej napoje alkoholowe czy odrywającej słuchawki w budkach telefonicznych - to dlatego można się tutaj czuć dużo pewniej. Podobnie dworce są raczej czyste i bezpieczne. Co prawda podczas pobytu w Ankarze słyszałam na dworcu powtarzający się klasyczny już komunikat o nie zostawianiu toreb bez opieki... oraz inny - odnośnie nie przyjmowania napojów od obcych osób. Nie dziwię się komunikatowi, częstowanie się napojami jest wpisane w turecką kulturę, ale widocznie bywały nieprzyjemne skutki. Przy zachowaniu ostrożności i przyzwoitym poziomie nieufności do obcych myślę, nie ma się czego obawiać.
Lepiej jest spytać o drogę kobietę albo parę, niż mężczyznę - pan sobie może coś pomyśleć. A co gorsza zacząć pogawędkę, a co gorsza mieć ochotę prowadzić nas w zupełnie przeciwnym do dworca kierunku! I to nawet, gdy jesteśmy ubrane w długie rękawy, skromne, niewymalowane - po prostu przyzwoite turystki. Cóż, niektórzy mogą sobie o turystkach pomyśleć zupełnie inne rzeczy niż nam się wydaje...

8. Organizacja
Dobry przewodnik i mapa to połowa sukcesu. Druga połowa czeka w internecie aż ją odkryjemy. Wszystkie przyzwoite firmy autobusowe mają swoje strony www, gdzie można sprawdzić rozkład, trasy, godziny i ceny, a nawet kupić bilet. Do wyszukiwania firm obsługujących połączenia na danej trasie przydają się serwisy: www.giderayak.com i www.nerdennereye.com. Podobnie z koleją i samolotami.
Ja spędziłam godziny na analizowaniu połączeń z Safranbolu do Amasyi, i ostatecznie na którymś forum przeczytałam, że nie ma innej opcji niż przez Ankarę - dlatego warto szukać wpisując ogólne hasła w wyszukiwarkę, np. "Bus from Safranbolu to Amasya". Coś się na pewno znajdzie.
Na trasie nie bójmy się też o internet i bankomaty - są wszechobecne, tak jak ogródki herbaciane (çay bahçesı). Oj, ciężko by było się bez tych rzeczy obejść Turkom...

Zdjęcia i ciekawostki dotyczące odwiedzonych miejsc - w następnej notce.

sobota, 3 kwietnia 2010

OKOŁOWIELKANOCNE WYCIECZKI

Z okazji Wielkanocy... pora sobie gdzieś pojeździć :) Przecież wiadomo, że każdy powód jest dobry, żeby wskoczyć w autobus i ruszyć się zobaczyć coś nowego. A o nowe zachwycające miejsca w Turcji przecież nietrudno... Zmobilizowałam się tym bardziej, że moje "bezrobocie" już w maju się kończy - jest to więc najlepsza okazja by wykorzystać wolny czas. Kiedy zacznie się praca, nie będzie mowy o żadnych dalszych indywidualnych wyprawach...

Podczas gdy, jak podejrzewam, niektórzy pucowali okna, gotowali i malowali jajka, ja studiowałam mapy i przewodniki, a przede wszystkim rozkłady jazdy autobusów, by w końcu ustalić sobie orientacyjny plan na następnych kilka dni.
Jedno jest pewne: zaczynam od Ankary, z racji że w stolicy nigdy jeszcze nie byłam (wstyd!). Spędzę tam całą jutrzejszą Niedzielę Wielkanocną, która jak mniemam upłynie pod hasłem wszechobecnego Ataturka :) A potem... na północ, nad Morze Czarne. A jeszcze potem... "do środka" Turcji, czyli do Kapadocji, którą mam wielką ochotę zobaczyć od tej "pozasezonowej" strony.
Po powrocie oczywiście zdam szczegółową relację, także pod kątem samotnego podróżowania w wydaniu damskim. Dawno już nie byłam sama w trasie, ostatnio w Stambule... kiedy to było? Trzy lata temu?

Życzcie mi szerokiej drogi, wygodnych siedzeń w niezatłoczonych autobusach i dobrej pogody.
A ja Wam - z okazji Wielkanocy - przyjemnego, rodzinnego świętowania no i oczywiście zdrowia! Bo ono jest najważniejsze :)


PS. Gdyby ktoś z czytelników bloga mieszkających np. w Ankarze miał ochotę spotkać się jutro na małą świąteczną pogawędkę lub/i herbatkę, proszę o info na e-maila! Obiecuję że sprawdzę pocztę jutro w okolicach południa.